Otwierają się drzwi do jednego z przydrożnych barów. Wystrój lekko trąci minioną epoką. W niepodłączonej lodówce (takiej jaką można spotkać w mięsnym) kilka nieskładnie ułożonych batonów i wafelków krzyczy zielonymi nalepkami opisanymi ceną.
Na ścianie wisi tablica z jadłospisem. Na całe szczęście menu nie oferuje jak to zwykle bywało pizzy, zapiekanki czy równie dawno zmrożonego hamburgera.
Jestem głodny i zmarznięty.
Zaczynam powoli studiować listę papierowych pasków informujących o liście dań i o tym, że jadłospis zmienia się jak w kalejdoskopie.
- Kotlet schabowy (kartka z czarnym wydrukiem) 8zł,-
- Mielony (błękitny mazak) 7zł,-
- Kaszanka (powrót do wydurku) 5zł ,-
- Jajecznica 2 jaja (długopis, poprawiany wielokrotnie) 3zł,-
(...)
Proces decyzyjny trwa... gdy z zaplecza wyłania się około 40 letni mężczyzna z równo przystrzyżonym wąsem i 3 dniowym zarostem.
- Dzień dobry - mówi od drzwi.
- Dzień dobry Panu. - odpowiadam z lekkim uśmiechem.
- Pan nie patrzy na tę tablicę. - wskazuje wzrokiem kolorowe menu. - Mamy kotlet, surówkę i... frytki. - dodaje leniwie.
- I to wszystko? - pytam lekko zawiedziony.
- Tak wszystko.
- I zupy też nie ma? - gram na czas, w zasadzie nie wiem po co.
- Zupa jest!
- ?? Jest!?
- No, jest, falki są.
- Poproszę w takim razie flaki.
Kierownik oddala się w kierunku zaplecza kuchennego.
Siadam, czekam. W żołądku może jeszcze nie, ale w duszy już się ciepło zrobiło.
Nie wiem jak wy ale ja naprawdę lubię zaglądać do takich miejsc.
/Gdzieś w Polsce, grudzień 2013
Pozdrawiam Piotr