Nowy blog na stronie piotrhorzela.com

poniedziałek, 2 grudnia 2013

W poszukiwaniu Lul – Część 2

Lokalizacja: Malakal, Sudan Południowy

Dzień 3 - W Lul.


Świt w Lul
Wstałem bladym świtem i ruszyłem na obchód wioski, oczywiście z aparatem. Wszędzie unosił się dym z tlącego się suszonego krowiego łajna. Dzieci zbierały świeże krowie placki rozkładając je do suszenia, starsi strugali nowe pliki, którymi „mocowali” krowy do podłoża, przypatrywali się temu nastolatkowie pomagając, gdy ich o to poproszono. Kobiety i dziewczynki przygotowywały paleniska, herbatę i filtrowały wino z sorgo. Czas płynął wolno, a złote ogromne słońce zaczęło się wynurzać zza widnokręgu.

Poranne porządkowanie obejścia
Gdy tak chodziłem między domostwami dołączył do mnie młodzieniec, który przyjął na siebie funkcję przewodnika. Wyjaśnił, że biała szmata na kiju wbita w ziemię oznacza nic innego jak to, że wino jest gotowe do spożycia! Zaprowadził mnie do miejsca skąd dobiegał dźwięk blaszanej trąbki, a jej dumny właściciel z chęcią pozował do zdjęć. W końcu dotarliśmy do miejsca w którym siedziało dwóch starszych mężczyzn. Dosiadłem się do nich i dostałem łyk „wina” wyglądającego jak (...)


(...) bardzo brudna woda po praniu ubrań roboczych.

Jeden z moich ulubieńców.
Specjalnie pobiegł do domu po perukę,
by dobrze zaprezentować się na zdjęciu.
Pozwolono mi na wykonanie jednego zdjęcia, a o kolejne już proszono. Jedni przynosili dzidy, inni zakładali peruki lub brali na ręce swoje dzieci. Następnie mój przewodnik uznał, że musimy obejrzeć kolejne osady. Jego angielski był niewiele lepszy od mojego hebrajskiego więc musiałem co chwilę rozwiązywać nowe łamigłówki językowe.

Zabrał mnie do domostwa „silnego mężczyzny”, który oczywiście był poza domem. Trafiliśmy do zagrody babci która z dziećmi mieliła kukurydzę na mąkę. Jej wnuczek, mający nie więcej niż 4 lata, usiłował z uporem godnym wojownika polującego na hipopotamy okładać mnie pięściami i odganiać od członków rodziny. Wzbudzało to oczywiście salwy śmiechu domowników.

Można siedzieć i patrzeć i siedzieć i patrzeć i siedzieć i...
Następny przystanek zrobiliśmy przy niemal milczącym dziadku, który kończył czyścić trzecią już dzisiaj włócznię. Młotkiem kruszył cegłę na miał i uzyskanym w ten sposób proszkiem polerował ostrze włóczni.

Gdy opuszczaliśmy kolejne domostwo w sporej odległości zobaczyłem grupę ustawionych w okręgu mężczyzn. Tańczą? Odpowiedź mojego przewodnika była twierdząca, więc tam skierowaliśmy swoje kroki. Ale mam szczęście - pomyślałem.

Po chwili zorientowałem się że jednak coś nie gra. Tancerze ustawili się w równej linii i zaczęli wymachiwać rękami. Wojsko? Odpowiedź znowu była twierdząca, więc szybko skierowaliśmy swoje kroki w przeciwnym kierunku. Ale mam szczęście – pomyślałem.

Spotkanie z wojskiem gdy ma się na szyi 2 aparaty fotograficzne kończy się zazwyczaj długą dyskusją z szansą na skasowanie zdjęć. Tego właśnie udało mi się uniknąć.

Zbliżała się godzina 9. Uznałem że trzeba wrócić do obozowiska i przywitać się z gospodarzem. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy domu starszej kobiety, której twarz uosabiała mądrość, spokój, dobro, wiedzę… po prostu nie mogłem przestać na nią patrzeć. Piękna.

Po powrocie posilałem się herbatnikami, gdy pojawił się mój gospodarz z zasępioną miną. Powiedział że mimo najszczerszych chęci nie uzyskał pozwolenia na sfotografowanie misji. Uścisnąłem mu dłoń z uśmiechem i powiedziałem aby się nie przejmował. Nie można to nie można i nic nie zrobimy. Wypiliśmy po przesłodzonej herbacie i każdy poszedł w swoją stronę. Sołtys do pracy a ja z aparatami pod drzewo, gdzie zebrała się grupka starszych mężczyzn i gdzie oczywiście stała niebieska,200 litrowa beczka pełna wina.

Mój taboret po lewej... A ja? ; )
Siedziałem tam kilka godzin, poznając co chwilę nowe słowa w języku Sziluków. Jednemu ze starców tak się spodobało nauczanie mnie że oprócz tak potrzebnych słów jak „drzewo” czy „cień” zdarzały się inne, często używane w konwersacjach codziennych (np. „szyja” czy „nos”). Niektóre z dźwięków nie były łatwe do powtórzenia, a moje pomyłki bardzo bawiły towarzystwo.

Żuraw z papieru mojego wykonania, obdarzony zdolnością machania skrzydłami, robił furorę. Najpierw skrzydłami machała starszyzna, później kobiety. Dzieci powyżej 2 roku życia musiały się trzymać się z dala.

Co jakiś czas podsuwano mi michę z winem.

W towarzystwie była spora rotacja. A to przyszedł podchmielony 30 latek z lilią wodną, a to człowiek z dzidami przy aplauzie zebranych odtańczył swój układ choreograficzny, a to znowu ktoś przyniósł pałkę wykończoną z jednej strony skórą młodego krokodyla, z drugiej zaś metalową częścią zepsutej latarki.

Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie znalazł czasu dla czeredy małych łobuzów. Na tę okazję miałem przygotowane 3 m gumy do majtek, zakupionej w dżubańskiej pasmanterii. Po lekko nieufnym przywitaniu ze strony dzieciaków zaczęła się nauka „gry w gumę”. Pamiętacie?

Początkowo szło opornie, jedynie około 6 letnia dziewczynka nieśmiało powtarzała moje skoki. Z czasem jednak dzieciaki się oswoiły i zaczęło się szaleństwo. Oczywiście w żaden sposób nie byłem w stanie wyjaśnić że skaczemy po kolei i przechodzimy dookoła. Wszyscy skakali w tym samym momencie z lewej, z prawej, przeróżne skoki, przeróżne techniki. Definicja chaosu. Śmiechu co nie miara.

No...? Kiedy ostatnio graliście "w gumę"?

Po południu grzecznie się ze wszystkimi pożegnałem, spakowałem plecak i wraz z przydzielonym mi policjantem ruszyłem w drogę powrotną.

Powrót


Tym razem nie planowałem brać łódki. Po pierwsze za szybko, po drugie znałem już tę drogę, a jak niektórzy z Was wiedzą, nie znoszę wracać tą sama trasą. Dystans do Malakal, wliczając kluczenie ścieżkami, został przeze mnie obliczony na nie więcej niż 50 km. Tego południa chciałem dotrzeć do oddalonego o naście kilometrów Both, gdzie planowałem się przedostać na drugą stronę Nilu. Tam też miałem przenocować aby kolejnego dnia, nim żar zacznie lać się z nieba, dotrzeć do Malakal.

Ruszyliśmy. Oczywiście nie mogłem sobie odpuścić i zrobiłem kilka zdjęć ruin misji z wykorzystaniem najdłuższego obiektywu, tak aby wojsko nie miało szans się połapać.

Ruiny włoskiej misji w Lul

Po krótkich odwiedzinach w szkole, która kształci ok. 450 dzieciaków w kilku niewielkich klasach, dotarliśmy z kolegą policjantem nad brzeg bagna.

Tak się zaczynało...
Później momentami woda sięgała po szyję.
Lul jest położone na wyspie. Wg Google Maps jedną stronę okala główny nurt Nilu, drugą zaś wąska stróżka. Otóż nie. Wąska stróżka okazała się około kilometrowym odcinkiem zarośniętych wysoką trzciną bagien, gdzie woda miejscami sięgała po szyję. Gdyby nie pomoc policjanta, który nie zważając na moje protesty postawił sobie mój ważący 25 kg plecak na głowie, przypuszczam że kolejną noc spędziłbym w mokrych ciuchach i w mokrym namiocie. Oczywiście na aparaty i śpiwór miałem kilka worków foliowych, więc jakoś by przetrwały ale… jeszcze raz dzięki, Abraham.

Z ciekawostek dodam, że towarzyszyło nam kilku chłopców dla których opisana droga jest codzienną trasą do i ze szkoły.

Pożegnałem się z obstawą policjanta, bagna zostały za mną. Teren się podniósł nieznacznie, a na horyzoncie pojawiły się zabudowania kolejnej wioski, do której zmierzali towarzyszący mi chłopcy. Czasu na przebycie kolejnych 12 km nie miałem wiele. Wodę musiałem sobie wydzielać pamiętając o tym, że następnego dnia czeka mnie znacznie dłuższy odcinek trasy.

Czas czasem… ale gdy dotarłem do wioski i moim oczom ukazało się drzewo rosnące w jej centrum musiałem rzucić wszystko i wyjąć aparat.

Sami popatrzcie!
Wiecie, że wychowywałem się w leśniczówce i drzew do wspinania się miałem pod dostatkiem, ale nic nie mogło się równać z tym co zobaczyłem: rozłożyste konary, ogromny pień, to była rewelacja. Moje myśli krążyły między baśniami a mitycznym Igdrasil, drzewem łączącym Asgard z Midgardem. Że też nie mogłem tam zostać na noc.

Kilka zdjęć i ruszyłem dalej. Po chwili natrafiłem na posterunek wojskowy, czyli kilku żołnierzy siedzących pod drzewem o które oparte były kałasznikowy, wyrzutnie granatników i pociski przeciwpancerne. W pobliżu stał rozstawiony CKM.

No to będę się grubo tłumaczył. O dziwo poszło szybko. Odetchnąłem głęboko i szybkim krokiem ruszyłem dalej. Po 300 m spotkałem kolejnych wojskowych, lżej uzbrojonych. Sympatyczne chłopaki po wymianie kilku zdań zaoferowali, że pójdą ze mną. Ok, czemu nie.

Droga prowadziła na niewielkie wzniesienie. Gdy na nie weszliśmy oczom moim ukazały się duże koszary. Wtedy zrozumiałem dlaczego tak łatwo mi poszło z poprzednim posterunkiem. Wiedzieli że tędy bez solidnej kontroli się nie prześlizgnę. Eskortujący mnie żołnierze pokazali mi ścieżkę, która mijała ledwie dostrzegalne zza drzew i budynków pickupy z CKM-ami, katiuszami, ciężarówki wojskowe itd. Już prawie, prawie byłem poza bazą, gdy z okolic pojazdów rozległ się krzyk po arabsku, wyraźnie nakazujący mi zatrzymanie się. Najpierw przyszedł jeden osobnik, później drugi, piąty dwudziesty piąty, jeden ważniejszy od drugiego. SPLA, National Security, Bóg jeden wie kto. Swoją historię opowiadałem z sześć razy. Pokazałem paszport i wizy, ale i tak najbardziej przemawiał do nich pamiętnik Kazimierza Nowaka. W końcu pojawił się starszy facet w swetrze i grubych okularach.

Turysta! Jesteś turystą! Niczego się nie bój. Pogadał z resztą i po 5 minutach szliśmy w wybranym przeze mnie kierunku. Towarzyszył nam już tylko jeden żołnierz w okularach z filmu Top Gun i kompletnym mundurze SPLA. Wyjaśnili mi że nie mają tu wielu turystów, w zasadzie nie mają ich wcale, ale mój pomysł im się podoba, dlatego odprowadzą mnie do ostatniego posterunku, żeby nikt już mnie więcej nie nękał (albo żebym być pewnym, że mają mnie z głowy). Rozmawialiśmy o podróżach, życiu, że granica w tym miejscu jest od dawna spokojna, że więcej na koszary już się nie natknę i że do celu dotrę już suchą stopą. Po 3 km pożegnaliśmy się serdecznie.

Wrzuciłem piąty bieg i kontrolując czas obliczałem, że jak dobrze pójdzie to przed zmierzchem powinienem przeprawić się na drugą stronę rzeki w Both, czyli tam gdzie planowałem.

Oczywiście rzeczywistość zweryfikowała mój plan.

Przeprawa numer dwa
3 km przed miejscem docelowym spytałem lokalnego mieszkańca czy dobrą drogą idę. Ten zaś wskazał mi ścieżkę która jak się domyśliłem, ma być lepszą drogą do celu. Po półkilometrowym odcinku okazało się że przede mną kolejne bagno. Dopytywałem czy może jednak jest możliwość dotarcia do Both suchą stopą. Powinna być taka opcja, wojsko przecież mówiło… nie. Nie ma. To ostatnie bagno do przemierzenia. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zrozumiałem że nici z przekraczania Nilu dzisiejszego wieczoru. No cóż. Woda na szczęście nie była tak wysoka jak w okolicach Lul. Plecak dało się nieść na plecach. Ale tyłek zamoczyłem kilkukrotnie. 500 m i byliśmy po drugiej stronie.

Wtedy uznałem że skoro i tak już się nie przeprawię to może szybkie zdjęcie w błocie? Wytłumaczyłem wszystko koledze. Tu masz wizjer, tam spust migawki. Patrzysz i pstrykasz. Zakładam plecak i lecę w błoto. Pstryknął kilka zdjęć. Patrzę na wyświetlacz a tam… niebo? Jest. Ja? Częściowo. Bagno? Brak.

Kolego, mówię, zróbmy tak żebym na zdjęciu była ja i błoto. Nieba tylko wąski pasek. Kolejna próba. Wynik? Błoto - jest. Ja? Częściowo. Niebo? Brak.

No to od nowa. Trzecia próba zakończyła się wielkim sukcesem.

Na odchodnym towarzysz wskazał mi drogę.

- Moja mafi (wody nie ma)? – spytałem.
- Mafi (nie ma)! - odpowiedział.

Przebrałem się więc w suche rzeczy i szybkim krokiem ruszyłem do Both żeby spokojnie przed zmrokiem porozmawiać z wodzem o możliwości noclegu. Po kolejnym kilometrze trafiłem na kolejne bagno. Przyznaję, że rzuciłem kilka klątw. Było pewne, że już nie dotrę do Both za dnia. Słońce zaszło jakieś 5 minut temu. Nie pozostało mi nic innego jak przebrać się z powrotem w mokre ubranie i poczłapać dalej. Kolejne 300 m bagna i jestem na suchym brzegu. Do wioski 10 minut marszu. Ciemno już na tyle, że ledwie zlokalizowałem skarpety które wpadły w trawę.

Zmrok nad Both

Zły na siebie i niepewny noclegu przebrałem się po raz trzeci w suche rzeczy.

Kiedy wydaje się że w danych warunkach już gorzej być nie może trzeba przeczekać, ewentualnie liczyć na cud. Na cud tym razem nie liczyłem więc się zdarzył.

Wszystkie moje problemy zostały rozwiązane za sprawą wysokiego starca, który wyłonił się z „mojego” bagna. Zaprowadził mnie do wioski, gdzie wskazał mi miejsce na rozbicie namiotu. Zawołał kolegów, po czym usiedliśmy na ziemi i tak rozpoczął się jeden z fajniejszych wieczorów w Sudanie Południowym.

Jeden z sześciu starszych mężczyzn którzy usiedli ze mną w kole mówił troszeczkę po angielsku. Opowiedziałem moją historię, w między czasie ktoś przyniósł podłą sypaną herbatę. W międzyczasie wypryskaliśmy się ślicznie moim środkiem odstraszającym komary, a tłum dzieciaków czekających w obwodzie dostał herbatniki. Zagotowałem wodę a kobiety przygotowały miskę nieznanego mi dotąd jedzenia.

Co to za potrawa? Jak się nazywa?
- Co to za potrawa, jak się nazywa?
- To jest jedzenie, w rzeczy samej.
- No tak, rozumiem, ale jak się nazywa?
- To nazywa się jedzenie, a to (puka palcem w miskę) nie wiem jak się nazywa po angielsku.
- Miska? To jest miska.
- Tak, miska. To jest jedzenie… a to miska. To jest jedzenie z miski, w rzeczy samej.
- Każde jedzenie ma jakąś nazwę, znasz kalo? Brązowe z dodatkiem mąki z sorgo?
- Znam, w rzeczy samej.
- No to jak się nazywa to (wziąłem do ręki trochę brązowo-zielonej potrawy).
- To jest jedzenie z miski.
- No ale jak się to nazywa w języku Sziluk?
- Aaaa, w naszym języku!
- No jasne!
- To się nazywa Akelo! Akelo Lum! W rzeczy samej. Robi się je z liści tego drzewa – wskazał palcem kontur drzewa widoczny w świetle księżyca.

Zjedliśmy jedną michę, popiliśmy herbatą. Chłopaki nie mogli się nadziwić że nie chcę cukru, podczas gdy oni sypali sobie 1/3 szklanki i zalewali solidnie posłodzoną już herbatą. Za chwilę wjechało kolejne danie, którego nazwę (Biel) natychmiast usłyszałem. Była to fasola grubsza z jakimiś drobnymi kulkami. Zdążyłem skosztować ze dwie łyżki, gdy jeden z biesiadników dowalił do michy ze 100 gram cukru. Fasola z cukrem - to będzie tragedia. A jednak nie! Dobre! Następne łyżki szybko znalazły drogę do mojego żołądka. Kolejny żywieniowy mit przełamany. Czułem się trochę tak, jak w domu dziewczyny za czasów studenckich (pozdrawiam), gdy dostałem kanapkę z pysznym twarogiem i z majonezem, albo czerwoną kapustę z rodzynkami.

Boże dopomóż...
Już nie mogę się doczekać jak w Polsce zamówię w barze grochową i właduję do niej na oczach kelnerki i innych osób kilka łyżek cukru.

Po daniu numer dwa przyszedł czas na miskę trzecią. Tym razem w naszych żołądkach zniknęło coś brązowego z rybą. A ja zaparzyłem kolejną herbatę. I wpadłem na pomysł że przecież w ramach rewanżu zrobię chłopakom liofilizat! Ależ byli zaciekawieni widząc, że wlewam do srebrnego worka pół litra wody i po 10 minutach wyjmuję ryż z warzywami i kostkami kurczaka. Wrzuciliśmy wszystko do michy. Ostrzegłem, że nie jest słodkie a słone raczej i że nie wiem czy będzie im smakowało. Zjedli wszystko ale mam wrażenie że pozytywne opinie o posiłku były wyrazem kurtuazji. Nie szło im tak dobrze jak z lokalnymi potrawami.

Jeszcze jedna herbata i kolejnych 10 czy 20 słów w lokalnym języku do notatnika. Na koniec wystosowana została do mnie oficjalna prośba o to, żebym został i uczył dzieci, bo szkoły w pobliżu brak. Chociaż na 2-3 miesiące. Przyznam że była to interesująca propozycja, ale zobaczymy co życie przyniesie. Miejsce w każdym razie rajskie. Raj! Skie!

Wlazłem do namiotu i odprawiłem codzienny rytuał, czyli wytłukłem wszystkie komary i inne mniej lub bardziej znane insekty. Księżyc świecił, rysując mi nad głową postrzępione kształty liści palmowych.

Poranek z rodziną jednego z moich gospodarzy.

Dzień 4 - Wodą i lądem.


Ku wschodzącemu słońcu
Wstałem bladym świtem, co nie jest niczym nadzwyczajnym w kraju gdzie szczególnie na wsiach prądu jak na lekarstwo, a zegarek zastępuje obserwacja położenia słońca. Porozmawialiśmy chwilę podczas pakowania manatek. Zrobiliśmy wiele zdjęć i zostałem odprowadzony na brzeg Nilu, gdzie stała przycumowana drewniana dłubanka. Odczekałem swoje 30 minut i ruszyliśmy na drugą stronę rzeki.

Droga do Malakal.

Teraz już tylko marsz, marsz, marsz. W plecaku 4x600 ml wody pitnej, 25 km spaceru w linii prostej, którą miałem zamiar łamać wielokrotnie. Jest godzina 9 więc trzeba zasuwać. Po drodze mnóstwo pozdrowień i zdziwione twarze pasażerów dwóch szczelnie wypakowanych ludźmi pickupów mijających białego, który nie chce podwózki.

Po kilku godzinach dotarłem do Malakal.



Bilet powrotny


Plan był taki że załatwię biegiem bilet, wrócę wykąpać się w miejscu gdzie słyszałem 4 dni temu „apipposy”, a później pójdę spać do znanego kościoła. Z czasem było już krucho więc złapałem okazję. Tzn. myślałem że to okazja, jednak okazało się że transport był płatny, mimo tego że początkowo miało być za darmochę. No cóż. Zrzućmy to dla świętego spokoju na barierę językową. Mimo iż wiem jak powiedzieć po arabsku „nie mam kasy”.

Dotarłem więc do biura podróży KushAir na styk. Mówię że chciałbym kupić bilet. W odpowiedzi słyszę że musze iść po zaświadczenie CID do urzędu i że bez niego nie sprzedadzą mi biletu. Wcześniej rozmawiałem z facetem przez telefon i mówił, że potrzebne będzie zaświadczenie i że można je załatwić u niego, a nie w urzędzie. Zostawiam plecak i biegnę. Boda boda brak, a trzeba to wszystko załatwić dzisiaj.

Biegnę. Pytam po drodze gdzie można dostać CID. Biegnę. Pytam po dziesięć razy żeby uwiarygodnić odpowiedzi. Biegnę. Reszta wody się ze mnie wylewa. Biegnę. Ludzie pytają czy jestem wariatem Biegnę. Docieram na miejsce. Mokry i zziajany. I proszę o CID, które okazuje się zaświadczeniem o niekaralności podczas pobytu w Malaka. 90 zł. Wygłaszam monolog, który ku mojemu zdziwieniu zbija cenę do 45 zł. I znów biegnę, biegnę, biegnę. Dobiegam. Kupuję bilet. Z nieznanych przyczyn droższy niż mi powiedziano w Dżubie.

Załatwione. O dziwo.

Teraz korzystając z różnego rodzaju podwózek docieram na rogatki. Dalej 3 km spaceru z plecakiem i już można się zanurzyć w Nilu. Zażywam błogiej kąpieli a dookoła chłopaki przyglądają się białemu golasowi z ogromnym zaciekawieniem, przeplatającym się z falami śmiechu. Po zakończeniu ablucji wspominam grupce młodzieńców że chciałbym znowu przenocować w kościele. Zmrok zapada. W odpowiedzi słyszę że wódz jest wściekły że spałem tam 3 dni temu bez pytania… Jak to bez pytania? Przecież wszystko ponoć było uzgodnione? Okazało się, że jednak nie. Ciemno na dworze, nie będę wodzowi truł duszy, szczególnie że może być już po głębszym. Pakuję manatki i wracam do miasta. Kolejny pięciokilometrowy marsz po ciemku i z plecakiem, podczas którego natrafiam na trzy wojskowe checkpointy. Na poczekaniu wymyślam przyswajalną dla nich historię spacerującego ciemną nocą białego w krótkich gaciach, z wielkim plecakiem i bez określonego jasno celu. Dostałem ochronę. Jakoś się udało, ale mądre to nie było. No cóż, kolejna nauczka.

Baza operacyjna. Etiopski kelner poprzedniego wieczora
popatrzył... Zaśmiał się, a na koniec dodał
"Hyh! Nomad!"
Kasy w portfelu jak na lekarstwo. Wszystko zjadły pozwolenia i transporty i moja eskorta SPLA. Hotele drogie. Trafiam wreszcie do etiopskiego przybytku, gdzie po gęstych tłumaczeniach się zsytuacji która zaszła zostawiam resztę grosza za pozwolenie na rozbicie namiotu w jednej z altan. Dostaję też pierwszy tego dnia posiłek! Nie pamiętam kiedy ostatnio ryż tak mi smakował. Przed snem robię zapasowe kopie zdjęć i chowam w plikach systemowych Windows mojego mini komputera, w obawie przed jutrzejszą kontrolą.

Dzień 5


Spacerna lotnisko. Herbata, ciastka. Na szczęście kontrola bagażu odbywa się bez udziału szpicli z lokalnej bezpieki, czyli bez zastrzeżeń do aparatu. Raz dwa i jestem w Dżubie.

Minęło 5 dni od mojego powrotu, a wciąż jeszcze jestem naładowany tymi przeżyciami.

Pozdrawiam
P.


Brak komentarzy: