Nowy blog na stronie piotrhorzela.com

niedziela, 24 listopada 2013

W poszukiwaniu Lul - Część 1

Lokalizacja: Malakal, Sudan Południowy

Samolotem do Malakal

Kush-Air


Sziluk
Szybkie pakowanie plecaka i spać!

O szóstej pobudka. Kolega podwozi mnie do warsztatu po używane ciuchy dla dzieciaków. Teraz już mogę spokojnie ugrzęznąć w tłumie na najbardziej zatłoczonej hali odpraw lotniskowych na świecie. No przynajmniej moim świecie.

Odprawa odbywa się całkiem sprawnie jak na te warunki. Za nadbagaż płacić nie musiałem. Może dlatego, że podkleiłem się w kolejce pod jedynych białych, których torby z lekami przeznaczonymi dla jednego z obozów uchodźców były znacznie bardziej pokaźne niż moje. Dostałem zalaminowaną kartę pokładową wielorazowego użytku i poszedłem pozbyć się ciężkiego plecaka.

Nie wiem czy rentgen go prześwietlił, wiem natomiast że pracownik nie był zainteresowany tym co powinien wyświetlać monitor, dodatkowo pojawiły się problemy z taśmą która przesuwa bagaże. Urządzenie zamiast pochłaniać torbę za torbą z uporem maniaka wypluwało je z powrotem do właścicieli. Pyk. Czy byłem zdziwiony? Wcale. Chyba już się przyzwyczaiłem do tego, że nic w tym kraju nie działa jak należy.

Póki co wszystko szło jak z płatka. Mogłem ruszyć do kontroli bagażu podręcznego. Z duszą na ramieniu (...)


(...) i 10 kg aparatów fotograficznych w torbie przykrytych kiścią bananów czekałem w kolejce na to, co się może jeszcze wydarzyć.

Trzeba Wam wiedzieć, że w Sudanie Południowym teoretycznie nie można nic fotografować bez pozwoleń kosztujących od 50 do 100 USD, wydawanych na okres 3 miesięcy. Posiadanie takowego wcale jednak nie załatwia sprawy, bo zawsze znajdzie się ktoś kto stwierdzi, że fotografowanie drzewa czy budynku jest po prostu nielegalne i żadne pozwolenie tego nie zmieni. Dlatego też nigdy nie zainwestowałem w taki świstek.

Nadchodzi moja kolej. Podchodzę z szerokim uśmiechem, rzucając pozdrowienie po arabsku. Otwieram torbę, oczom kontrolera ukazuje się kiść bananów (pod którą chowają się futerały na obiektywy).

- Tu mam banany – rozpoczynam rozmowę uprzedzając pytanie.
- Nie można. Przewożenie owoców zabronione! – mówi.
- Ale ja lecę do Malakal, tam nic nie można dostać! Poza tym to prezent dla żony! Na urlop lecę no…
Widzę jak traci zainteresowanie moją osobą, twarz mu łagodnieje, a światu ukazują się modnie wypchnięte do przodu zęby.
- Idź, idź – mówi.
- Dzięki!

A co na to Modlin?
Po chwili maszeruję po mającym fakturę skorupy żółwia pasie startowym do FOKERA 100 i zastanawiam się o co chodziło z tymi pęknięciami na pasie w Modlinie? Jeszcze rzut oka do kabiny pilotów i głębszy oddech. Maszynę prowadził będzie pilot pochodzenia „niepołudniowosudańskiego”. To dobrze. Bardzo dobrze.

Samolot lokalnych linii lotniczych Kush Air, mimo iż stary, okazuje się być w zadziwiająco dobrym stanie. Muszę przyznać, że przed lotem bałem się sprawdzić czy te linie znajdują się na czarnej liście przewoźników. W pamięci miałem tylko zdjęcie samolotu „moich linii”, wykonane tuż po lądowaniu bez kółek w stolicy jednego ze stanów.

Kush Air
Tuż po starcie studiuję marne ksero tłumaczące jak się zachować w razie problemów. Ledwo zdążyliśmy osiągnąć odpowiednią wysokość a już zdążył się pojawić schludnie ubrany Kenijczyk z bułą z mielonym mięsem i wodą. Lepiej niż w LOT!

55 minut gapienia się przez okno na rozlewiska Nilu i lądujemy. W hali przylotów (znacznie lepiej zorganizowanej niż w Dżubie) czeka mnie przedsmak powrotu do Europy. Wózki na bagaż zdradzają swoje pochodzenie napisami „Heathrow”. Uśmiech z twarzy nie schodzi mi ani na minutę. Urlop czas zacząć!

Dzień 1. Pod znakiem meczetu.


Dżuba nie jest tanim miejscem. 400 g jogurtu kosztuje 9 zł a płatki kukurydziane 25 zł za pudełko… ale przynajmniej są dostępne. Malakal to inna bajka. Wspomnianych towarów luksusowych w stolicy stanu Upper Nile brak. Co więcej, gdy na straganie pojawi się guawa wszyscy myślą że zbliżają się święta. O ananasach można zapomnieć.

Na całe szczęście mój plecak to przewidział. Wyposażony w trochę owoców i dwa przeterminowane liofilizaty spacerowałem po centrum miasta w którym próżno było szukać drogi pokrytej twardą nawierzchnią. Boda boda (motocykle komunikacji miejskiej), tak popularne w Dżubie, także tu nie dotarły. Samochodów niewiele, a większość z zaobserwowanych należy do ONZ lub innych organizacji pomocowych. Królem malakalskich dróg jest „osioł z przyczepą”, królową zaś „riksza motocyklowa”.

Malakal
Robienie zdjęć w mieście graniczy z cudem. Sporo ludzi, wśród których zawsze znajdzie się ktoś, kto ma coś przeciwko. Już myślałem że nie będę w stanie pokazać Wam miasta, gdy… moim oczom ukazała się najwyższa budowla w mieście.

Podchodzę z lekkim uśmiechem do drzwi i pytam czy mogę wejść. Zdejmuję buty i spokojnie staję w kącie, obserwując kilku muzułmanów usuwających pajęczyny i zamiatających dywany. Po jakimś czasie nieśmiało wyjmuję aparat. I zaczęło się… zrób mi zdjęcie z Koranem, zdjęcie ze szczotką, zdjęcie przy drzwiach, a może chcesz wejść na wieżę? Nie wierzyłem własnym uszom! Weszliśmy na balkon wieży meczetu. Uprzejmy przewodnik pokazał mi gdzie jest szpital, port i kilka innych charakterystycznych punktów miasta. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. No, to jednak zobaczycie Malakal.

Malakal z wierzy meczetu
Jeżeli ceny jedzenia są tam wysokie… to ceny hoteli z powodzeniem można nazwać niebotycznymi. 100 - 300 dolarów uwłacza mojemu pojęciu urlopu z plecakiem. Ruszyłem więc poza miasto.

Wieczorem dotarłem nad Nil; zmęczony całodziennymi spacerami w słońcu padłem nad jego brzegiem. Po chwili otoczyła mnie grupa młodzieńców. Pani z przenośną garkuchnią zrobiła herbatę dziwiąc się, że nie jestem zainteresowany toną cukru dodawaną do każdej szklanki. Po przełamaniu pierwszych lodów zacząłem się dopytywać czy nie mógłbym tu rozbić namiotu. Jasne, możesz! Później jednak chłopaki zaczęły mi opowiadać o tym że w pobliżu żerują „apipos”. Hmm...

- Co takiego?
- No apipposs.
- Co to takiego (pomyślałem, że to może lokalna nazwa krokodyla)?
Młodzieniec się schylił, rękoma pokazał zwierzę z pyskiem jak 150.
- Krokodyl!?
- Nie, nie, nie…
- No to co? Apippos to w Twoim języku?
- Nie, po angielsku!
- Aaaaaa hipopotam! - skojarzyłem wreszcie
Nie dalej jak 30 sekund później rozległ się rechot hipopotama dobiegający zza trzcin, a momentalnie podchwycony przez chłopaków.
Pyton nad Nilem ;)
- Apippos! Apippos się śmieje! – powtarzało rozbawione towarzystwo.
Chwilę później przybiegł malec z siatką w pasy z której wywalił mi pod nogi jeszcze ciepłego pytona „mojego wzrostu”. No, tego już za wiele.
- Chłopaki? Powiedzcie lepiej czy mógłbym się przespać trochę dalej od rzeki? – rozległ się chichot. Jeden z młodzieńców powiedział że owszem, ale trzeba pogadać z wodzem wioski. Zgłosiłem swoją gotowość do wyjścia, jednak chłopcy usadzili mnie na ziemi i kazali grzecznie czekać. Delegacja ruszyła sama. Wróciła po jakimś czasie, co prawda bez wodza, ale z informacją że mogę przenocować w kościele. No i super.

Okazało się, że dwóch z poznanych chłopaków będzie nocować ze mną. Przez sekundę myślałem że w namiocie (mam jedynkę w której ledwie mieszczę się z plecakiem), na całe szczęście myśleli o klepisku kościelnej podłogi.

Rozłożyliśmy mój namiot i solidnie zmęczony poszedłem spać, moi towarzysze zaś poszli „na miasto”. Spałem jakieś 20 minut, po czym dostałem światłem latarki po oczach.
- Taaak…?
- Cześć jak się masz? - usłyszałem ze strony rażącego mnie po oczach światła.
- Świetnie kolego, tylko padam na pysk ze zmęczenia.
- A co tu robisz?

Wyjaśniłem sytuację.

Nocleg w kościele
- Aha, a po co przyjechałeś?
Wyjaśniłem że na urlop, odwiedzić Sziluków (nazwa lokalnego plemienia) w ich wioskach. I ponownie delikatnie napomknąłem że padam na pysk i porozmawiamy inszallah (jutro jak Bóg da).

Moja sugestia nie odniosła skutku.
- A jak masz na imię? – spytał.
- Piotr Józef – pytania się skończyły, ale światło nie ustawało przez kolejne 5 minut.

W końcu kolega poszedł a ja usnąłem… na kolejne 23 minuty, gdy kolejny mieszkaniec zainteresowany moją osobą zapalił swoje źródło światła. Nie pomagało powtarzanie że jestem bardzo zmęczony, nie pomagało również odwracanie się tyłem. Nie pamiętam ilu audiencji udzieliłem. Wiem, że po jakichś 3 godzinach przyszli moi współlokatorzy przygotować swoje posłania. Byli ostatnimi którzy obudzili mnie tej nocy.

Dzień 2. Kierunek Lul


Wstaliśmy bladym świtem.

Poranek przed kościołem
Szybka sesja zdjęciowa chłopaków w komżach ministrantów, foto z bębenkiem przed kościółkiem wykonanym w lokalnej architekturze, kilka zdjęć wschodu słońca i ruszyłem w kierunku miasta. Rozpocząć poszukiwania Lul.

No tak, nie wspomniałem wcześniej. Celem całej mojej urlopowej eskapady było odwiedzenie Sziluckiej wioski o nazwie Lul, w której 81 lat temu przez kilka tygodni rezydował nikt inny, jak sam Kazimierz Nowak.

Podczas projektu „Afryka Nowaka” Jakub Pająk z Grzegorzem Królem i jeszcze jedną nie znaną mi osobą przepływali co prawda koło tej wioski, jednak lokalna bezpieka nie pozwoliła im wysiąść. Tak więc wyjazdem do Malakal chciałem wypełnić tę białą plamkę w jednym z fajniejszych projektów ostatnich lat.

Przed południem dotarłem do portu zastawionego szczelnie „speed-boat-ami”, czyli po prostu dużymi blaszanymi czółnami wyposażonymi w 80 konne silniki yamah-y. Okazało się że łódź która ma przystanek w Lul wypływa o godzinie 11. Miałem więc niewiele czasu. Zakupiłem bilet i gdy zacząłem poszukiwania mojej łajby zgarnęła mnie lokalna bezpieka.

W dusznym małym pomieszczeniu dostałem plastikowe krzesło i zaczęły się pytania.

- Dokąd?
- Do Lul.
-Po co?
-Turystycznie.
-!?!?
- Mój prapradziadek był tam 81 lat temu i mówił, że dobrzy ludzie tam mieszkają.
- Kłamiesz, jaki jest cel Twojej misji?
Znowu się zaczyna… – pomyślałem. Na całe szczęście odstałem od Jakuba Pająka kilka pocztówek i fotokopię pamiętnika Krzysztofa Nowaka.

- Zobacz, tu mam dowody. Widzisz wpis? 27.11.1932. Nie kłamię. Przez respekt dla starszych chcę tam jechać.
- Hm… no dobra wierzę ci. – powiedział po dłuższym namyśle - Ale musisz mieć CID.
- Co takiego?
- CID…
- Ok, za ile?
- 100 SSPP (jakieś 90 złotych).
- Mam herbatniki, plecak, namiot, wczoraj spałem w kościele. Daj jakąś zniżkę, nie mam pieniędzy na takie wydatki. Nic mi w Dżubie nie wspominali o takim dokumencie.
- No dobra.
- !?!? – tym razem to ja się solidnie zdziwiłem.

Odręcznie nasmarował coś na moim bilecie i oddał mi.

- Masz tu kartkę z zezwoleniem i jedź! Powodzenia! Pokaż to wojsku na wyspie (tak, Lul znajduje się na wyspie na Nilu).

- Dzięki! Dobry z ciebie facet.
Jeszcze przekopywanie plecaka (mimo skrupulatnej kontroli znowu udało mi się nie ujawnić posiadania aparatów) i usadowiłem się w rozgrzanej słońcem puszce. Była 11:30, odpłynęliśmy po kolejnej godzinie.

Speed-boat-em w dół rzeki
Po drodze za zgodną żołnierza SPLA pstrykałem zdjęcia i notowałem moje pierwsze sziluckie słowa tłumaczone przez młodzieńca wracającego do swej wioski. Uczyłem się obierać zębami trzcinę, dostałem gotowane jajo i kukurydzę. Słońce paliło w kark, wiele było radości.

Główną jednak atrakcją byłem ja. Jedne dziewczęta się uśmiechały, inne uciekały wzrokiem. Panowie pytali czy nie szukam żony, bo za 7 krów to mogę sobie wziąć za żonę tę lub tę (dobra cena, w Dżubie drożej).

Najbardziej w pamięć zapadł mi jednak jeden brzdąc. Zobaczywszy moją butelkę z wodą wyciągnął do niej ręce. Gdy go zignorowałem zaczął się drzeć jak normalne europejskie dziecko - coś nietypowego na lokalnym gruncie. Dostał herbatnika. Po jakimś czasie kręcenia się i uprzykrzania życia matce wymyślił, że dobrze by było wgramolić się na mnie. Wziąłem go na ręce, co zaowocowało obsikaniem mi brzucha. Radości było co nie miara.

Nie mogło zabraknąć zdjęcia z moim ulubieńcem
Właśnie na mnie nasikał.
Gdy w końcu przywołany przez matkę został odstawiony na ziemię, przyssał się do jej piersi. Po posiłku zaś wymyślił żeby polizać moją spoconą dłoń. Po chwili porzucił jednak swoje zamiary, ale tylko po to, żeby w momencie nieuwagi skosztować moją kudłatą łydkę! W ostatniej chwili uratowałem go przed tym pomysłem. W tak sielankowej atmosferze dopłynęliśmy do Lul.


Lul


Materiały o Lul zebrane przez Kazimierza Nowaka
 a przekazane mi przez Jakuba Pająka 
(http://sudaninfo.wordpress.com/)
Po wyjściu na ląd od razu zaprowadzono mnie do „sołtysa”. Ten zaś przedstawił mnie wodzowi wioski. Opowiedziałem co mnie sprowadza, pokazałem pamiętnik i zdjęcia Kazimierza Nowaka. Wódz oglądając fotografie naszego podróżnika stojącego przed ważną osobistością z plemienia Sziluków, rozpoznał w niej króla i objaśnił jakie funkcje pełnią pozostali obecni na zdjęciu przedstawiciele plemienia.

Zostałem przyjęty bardzo serdecznie, wskazano mi miejsce do rozbicia obozowiska i obiecano, że będę mógł robić zdjęcia na terenie całej wioski z pominięciem oczywiście części wyspy, którą zajmują koszary wojskowe SPLA.

Po tym wstępie sołtys i wódz udali się na zebranie starszyzny, które odbywało się nieopodal, pod największym drzewem w wiosce.

Problem jaki na nim podnoszono dotyczył oczywiście kobiet i krów. Mianowicie raz już wydana panna została ukradziona mężowi i zamieszkała z innym. Rodzina poszkodowanego domagała się… jej powrotu? Nie, oczywiście że nie powrotu. Domagała się rekompensaty w postaci odpowiedniej liczby krów. Po godzinnej, prowadzonej w napiętej atmosferze dyskusji, podjęto decyzję. Siedem krów i koniec. Jedni byli niezadowoleni inni skakali z radości.

Popołudniowe Sziuków dysputy
Wtedy pozwolono mi się zbliżyć. Wyjaśniłem grupie mężczyzn skąd przybywam i co mną kieruje. Pokazałem pocztówki i zacząłem robić swoje zdjęcia. Rozmowom i uściskom rąk nie było końca, w międzyczasie pocztówki znalazły swoich nowych właścicieli a zmrok i lekka mgiełka otuliły Lul.

Wieczorem dostałem posiłek, przedstawiono mi kolejne ważne osobistości służące w policji i wojsku oraz obiecano, że jutro delegacja wybierze się do dowódcy SPLA spytać na moją prośbę czy będzie możliwe wykonanie zdjęcia ruin włoskiej misji. Misji w której zatrzymał się podczas swojej wyprawy Kazimierz Nowak. Nieco później spałem już jak zabity. Słońce i niewielkie ilości jedzenia dały mi się we znaki.

Noc w Lul

Dzień 3 - Lul, bagna, wojsko i wieczorne atrakcje.


Wstałem bladym świtem i ruszyłem na obchód wioski, (...)

Co się dalej działo?
Nie będę Was dzisiaj dalej zamęczał. Jestem z Was dumny, że przebrneliście przez powyższe notatki.
Co się działo w Lul? I jak człapałem przez błoto, żeby wrócić do Malakal? Napiszę niedługo.
Pozdrawiam

Piotr.


1 komentarz:

W poszukiwaniu Lul - część 2. pisze...

[…] (część pierwszą znajdziecie tutaj: http://piotrhorzela.com/w-poszukiwaniu-lul/ ) […]