Nowy blog na stronie piotrhorzela.com

środa, 7 listopada 2012

Krok "nilowy" na południowosudańskiej drodze.

Lokalizacja: Terkaka, Sudan Południowy

Nil? Krokodyle? Kajaki?


Nasze dmuchane kajaki sprawiały wrażenie „krokodyloodpornych”
Będąc na Antarktyce obiecywałem sobie, że jak tylko wrócę do kraju wybiorę się na spływ kajakowy. Minęła Ameryka Płd. Minął rok w Polsce i oczywiście nic z tego nie wyszło. Próbowałem jeszcze rzutem na taśmę, tuż przed wyjazdem, chociażby na jeden dzień wybrać się powiosłować - nic z tego.

Myślałem, że będzie mi dane czekać co najmniej do kolejnego lata w PL bo przecież naaawet, gdybym w Afryce trafił nad rzekę, to przecież krokodyle i inne zarazy! Poza tym, w kraju w którym nie ma dentysty, raczej ciężko o wypożyczalnię kajaków. Kolejna pomyłka. Rzeka jest, i to nie byle jaka, bo najdłuższa w Afryce - Nil. Krokodyli w niej nie ma – przynajmniej na wysokości Dżuby i w promieniu 100km od niej. Kajaki natomiast? Okazuje się, że (...)



(...) Polacy z którymi tu mieszkam mają trzy! Dmuchane… Początkowo myślałem, że będą jakości banana plażowego ale, jak się okazało, to całkiem solidne konstrukcje!

Nie pozostało nic innego jak wykorzystać zbliżający się weekend na SPŁYW!

Start!


Kajaki załadowaliśmy na przyczepkę i ruszyliśmy nad Nil! Iii… około południa dotarliśmy do knajpy! Nie, nie, nasze plany wcale nie zostały utopione w alkoholu. Wymuskany bar pod palmami dla ludzi z pieniądzem (głównie białych oczywiście), miał dogodne zejście do wody i dlatego został obrany na miejsce rozpoczęcia naszego spływu. Wzbudziliśmy spore zainteresowanie klienteli przenosząc między stolikami dwa sporej wielkości kajaki.

Rzeka na wysokości Dżuby mimo jakichś 300-400m szerokości, płynie całkiem wartkim nurtem. Może dlatego, że później miejscami poszerza się do 800m? Słońce smaży niemożliwie. Wiosłować w taki skwar chce się średnio…
To co widzicie jest zaledwie jedną z kilku równoległych odnóg Nilu

Przed wypłynięciem wszyscy zapewniali nas, że krokodyli na wysokości stolicy brak. Jednak przez 30 lat wbijane w głowę skojarzenie „krokodyl-Nil, Nil-krokodyl.” owocuje tym, że szczególnie w początkowej fazie „rejsu” człowiek się rozgląda wyjątkowo intensywnie. Wyobraźnia natomiast, przekształca wiele napotkanych kształtów w postać gada. Prawdopodobnie nie bez znaczenia było też to, że przed samym wyjazdem przeczytałem o krokodylu nilowym wszystko, co internet oferuje. W pamięci utkwiła mi szczególnie informacja, że zwierzak pływa z prędkością do 32km\h. Nie wiem jak Wy… ale ja kajakiem nie pływam tak szybko jak jeżdżę rowerem :P

Przez pierwsze dwie godziny drogi, zamiast słuchać odgłosów natury, dobiegały do nas zewsząd okrzyki: „Guuutmorninkkk! Gutmornink! Hał ar juuuu! Hałarju!! Gutmornik, gtmornink, gutmornik!” Krzyczały dzieciaki biegając wzdłuż brzegów. Trzeba Wam wiedzieć, że „gut morning” jest przywitaniem obowiązującym tutaj przez cały dzień. Bywa, że jedzie się o zmierzchu przez miasto i słyszy właśnie takie pozdrowienie .

Takie natężenie krzyków, powodujące początkowo uśmiech na twarzy i ochocze odpowiedzi z naszej strony, po jakimś czasie zaczęło być już nużące. Na szczęście krzyki w końcu ucichły. Przez całe 2 dni spływu płynęliśmy od osady do osady. Nil jest jedną z niewielu rzek, która nie wysycha tutaj w porze suchej. Jego brzegi są idealnym miejscem do zamieszkania, bo cały rok jest się czym wyżywić. Największa odległość pomiędzy widzianymi przez nas zabudowaniami wyniosła może 1km. Dlaczego więc dzieciaki przestały krzyczeć? Po prostu przekroczyliśmy granicę terytorium pokrywanego przez szkoły. W dalszym biegu rzeki ludzie nadal byli przyjaźni. Odwzajemniali uśmiechy, patrzyli z zaciekawieniem. Ale tylko z rzadka odzywali się w swoim, zupełnie dla nas niezrozumiałym języku.

Zwiększyła się za to bioróżnorodność. Trawska znacznie przewyższały wysokość człowieka, papirusy bujały się, poruszane delikatnymi podmuchami wiatru. Brzegi podporządkowały sobie wikłacze, nad głową przeleciał orzeł, czasem pelikan i sporo innych niezidentyfikowanych ptaków.

Gdy dryfowałem sobie przy brzegu, chcąc zrobić zdjęcie żółtej ptaszyny wijącej wiszące gniazda z trawy, zobaczyłem nagle coś, co w pierwszej chwili wyglądało jak młody krokodyl! Szybko złapałem za wiosło i wykonałem 3 nerwowe szarpnięcia wstecz. Jest mały, musi być gdzieś matka! – pomyślałem. Nic jednak się nie wydarzyło. Nim uosobienie mojego strachu całkiem zniknęło, udało mi się zrobić mu rozmazane zdjęcie. Po chwili przyglądania się kreaturze na ekranie aparatu… zacząłem się śmiać z samego siebie. Mój groźny krokodyl okazał się… niegroźnym jaszczurem około 70cm długości!

Te żółte ptaki to wikłacze. Jak sama nazwa wskazuje, wiecznie wikłają się w wicie wiszących gniazd nad brzegiem Nilu.

Nocleg


Pod wieczór zrobiło się chłodniej, można było zacząć żwawiej wiosłować. W międzyczasie ubrałem się w długie spodnie i koszulinę z długim rękawem. Gdyby nie to, dawno bym wyglądał jak moje niezdrowo różowe dłonie, lekko poparzone całodziennym słońcem. „Trzeba było się posmarować” słyszę Wasze głosy. Otóż drodzy moi, filtr +50UVP w zderzeniu z równikowym słońcem nie zdaje specjalnie egzaminu.

Te żółte ptaki to wikłacze. Jak sama nazwa wskazuje, wiecznie wikłają się w wicie wiszących gniazd nad brzegiem Nilu.

Mimo wieczornego zrywu nie dopłynęliśmy do celu, jaki wyznaczyliśmy sobie na koniec pierwszego dnia. Na godzinę przed zmrokiem byliśmy zmuszeni do rozpoczęcia poszukiwań dogodnego miejsca do rozbicia namiotu. Czas się kurczył, a mijane miejsca jakoś nas nie przekonywały. W końcu chcąc nie chcąc, podpłynęliśmy do grupy wyrostków. Chcąc, gdyż jak wspomniałem, robiło się ciemno. Nie chcąc, gdyż nastolatkowie plus alkohol dają nieprzewidywalną mieszankę. Zaczęliśmy ostrożnie badać sytuację. Dogadać było się bardzo ciężko, bo nikt specjalnie nie mówił po ang. Po chwili jednak pojawił się starszy Pan. Wyjaśnił, że cała znajdująca się nieopodal wioska to jego rodzina i że oczywiście, możemy przenocować.

Rozbijaniu namiotu towarzyszył nam spory tłumek. Kajaki wyciągnęliśmy na brzeg. Ich dotykaniu i opukiwaniu nie było końca. Nie obeszło się bez prezentacji sposobu wiosłowania podwójnym wiosłem. Tutaj wszyscy używają pagajów. Kiwi rozdała papierosy, dwa specjalnie w tym celu zabrane kolorowe dmuchane koła i kawałek sznurka. Wszyscy byli zadowoleni. Ja zaś wybrałem się na chwilę z dwoma chłopakami do znajdującej się jakieś 10 min drogi od naszego obozu wioski.

Okazała się całkiem spora. Gliniane, kryte trawą domki, równe klepisko w centrum osady, kozy mieszające się z dzieciakami, małe spichlerze. Posadzono mnie na tradycyjnym ostatnimi czasy w Afryce plastikowym krześle. Obok siedział Pan, o którym już wspominaliśmy, i kilku jego braci. Uprzejmości nie było końca. Po chwili dojrzałem wychodzącego z jednego z domów starca. Szło mu to bardzo mozolnie, ale podpierając się bambusowym kijkiem zaczął kierować się w moim kierunku. Okazało się, że był to ojciec, dziadek, pradziadek, a możliwe że i prapradziadek. Był już niewidomy . Podszedłem, przywitałem się i serdecznie podziękowałem za gościnę, co zostało przetłumaczone przez jednego z synów. Ostatnia wymiana uprzejmości i chwilę później, po ciemku, wracałem już do namiotu.

Dzień drugi


Po 9h snu, znaczy jeszcze przed świtem, otworzyłem oko i już nie usnąłem. Czekałem na świt nad Nilem. W otoczeniu ciszy, z rzadka przerywanej głosami ptaków, zaczęło wstawać słońce. Ogromne masy wody Nilu, niczym lustro w lampie naftowej, pomagały rozświetlać okolice. Tak. To jeden z takich momentów, kiedy człowiek jest w 100 procentach przekonany o słuszności drogi, która go do tego miejsca zaprowadziła.

Świt... - nie wybaczyłbym sobie gdybym przespał ten poranek.

Wczesnym rankiem ruszyliśmy w dalszą drogę. Temperatura do machania wiosłem była idealna, więc całkiem sprawnie posuwaliśmy się do przodu. Ok 9:30, po dobrych 2h wiosłowania, kolejna już dzisiaj zagadywana osoba odpowiedziała nareszcie po angielsku!

Daleko jeszcze do Mangali? – spytaliśmy.

- Już niedaleko!
- Niedaleko? Znaczy ile czasu?
Facet spojrzał w kierunku słońca, jak w Europie patrzy się na zegarek i prawie bez namysłu odpowiedział.
- Będziecie o 11:30
Tak niedaleko i zajmie nam to jeszcze 2h!? Niemożliwe, przecież już słychać bębny i ilość tukuli się zagęszcza. Do Mangali dotarliśmy o 12ej. Jednak zegarek słoneczny pytanego faceta nie kłamał. Szczególnie, że się trochę ociągaliśmy.

Mangala


Przywitał nas kilkudziesięcioosobowy tłumek ciekawskich, w głównej mierze dzieciaków. Z zamieszania udało nam się wyłowić faceta, który wyglądał na wiarygodnego. Odpędził pijaczków i przekonał ludzi, żeby nie tykali kajaków. Następnie pokazał nam, gdzie można się czegoś napić. Dostaliśmy kawę i herbatę. Oba napoje były roztworami przesyconymi cukrem (co w tej części świata jest typowe) z dodatkiem kardamonu.

Po dłuższym zastanowieniu zdecydowaliśmy, że w Mangali spływ zakończymy. Kolejny odcinek był długi, a dopłynięcie do Terekeki (skąd miał nas ktoś odebrać) po ciemku mogłoby się okazać mocno utrudnione. Rzeka w dolnym biegu zwalnia i mocno się rozgałęzia. Przegapienie docelowej miejscowości mogłoby owocować koniecznością spływania przez kolejne 3-4 dni. Następne większe miasto, z którego można by było nas odebrać, znajdowało się jakieś 140 km dalej.

Tak więc zadzwoniliśmy po kolegę i kolejnych kilka godzin spędziliśmy w Managli, czekając na transport.

Plac centralny w Mangali
Centralny plac miasteczka z jednej strony kończy się dojściem do Nilu, z drugiej główną drogą wyjazdową z miasta. Przylega do niego między innymi kilka jadłodajni, targ, szkoła oraz jednopiętrowy budynek administracji publicznej. Sam plac jest niczym innym jak klepiskiem, na środku którego, oprócz masztu z flagą Sudanu Południowego, stoi ciężarówka. Stoi i nigdzie nie pojedzie, bo kilka lat temu dokonała żywota. Teraz „lekko zdekompletowana” służy dzieciakom jako miejsce zabaw.

Wszystkie wymienione budowle nie skupiają jednak tyle uwagi mieszkańców co rozłożyste drzewo w rogu placu. W jego cieniu, na zdekompletowanej samobieżnej armacie, siedzi wojsko i dorośli. Na powalonym konarze młodzież, ziemia jest miejscem dla dzieci.

To właśnie miejsce obraliśmy sobie za parking dla naszych kajaków. Wojskowi nie mieli nic przeciwko. Na nabrzeżu stale było mnóstwo dzieci, które z dużą ochotą zaczęły nam pomagać. Z pomocą niezliczonej ilości małych rączek, przy miarowym narzucanym przeze mnie, a podchwytywanym przez dzieci „heeej heej hop! heeej heej hop!” przenieśliśmy nasze łajby w minut pięć. No, może dwadzieścia pięć.

Wynoszenie kajaków na brzeg okazało się świetną zabawą dla lokalnych dzieci. (Fot. Edyta Kiwi-Kijewska)

Wojsko kontra Ubecja


Kajaki i dwójka khaładzia (biały, obcokrajowiec po arabsku) wzbudzali spore zainteresowanie. Okazało się ono na tyle duże… że przypałętała się glizda ze służb bezpieczeństwa i zaczęła w nieprzyjemny sposób dopytywać o to skąd? Dlaczego? Gdzie paszporty? Itd.

Po kilku minutach pojawił się najwyższy rangą w okolicy major SPLA (Sudan People Liberation Army). Szpicel usunął się w cień. Ku naszemu zdziwieniu, wojskowy prezentował nastawienie zgoła odmienne.

Opowiedział nam, zamaszyście przy tym gestykulując, o swojej wieloletniej walce o wolność kraju. Spytany o to, skąd powchodzi odpowiedział, że z całego Sudanu Południowego. Później przeszedł do pytań zadawanych grzecznie i z uśmiechem (nie wychodziliśmy z podziwu). Powiedział, że bardzo się cieszy że pracujemy w Sudanie Południowym i swoją wiedzą pomagamy go rozwijać. Na koniec, ku naszemu zaskoczeniu stwierdził, że mamy wszystko fotografować i nieść w świat wiadomości o tym, jaka Mangala jest gościnna! Jeszcze pamiątkowo zdjęcie z nim i jego porucznikiem i audiencja dobiegła końca.

Gdy tylko oddalił się o kilka kroków, podbiegł do niego UB-owiec i zaczął się drzeć w nieznanym nam języku. Jednakże treść przekazu była jasna. Jakie zdjęcia! Nie wolno! Tajemnica! Maciarewicz! Kontrargumentem naszego przyjaciela w tej burzliwej dyskusji było zdzielenie szpicla po głowie i oddalenie się w sobie tylko znanym kierunku.
"Żółwik" z Majorem SPLA. - "Obywatelem całego Sudanu Południowego" (Fot. Edyta Kiwi-Kijewska)

Nasz major oczywiście był w 75% wczorajszy i 25% dzisiejszy. Jednym słowem w 100% zalany. Co alkohol robi z ludzi : )

Powodem wesołości w narodzie była wczorajsza impreza, która właśnie głosami bębnów w centrum placu zaczęła rozbrzmiewać na nowo.

My zaś dostaliśmy naszego pana policjanta. Całkiem miły facet. Chodził za nami krok w krok i trzeba było się u niego meldować, gdy chcieliśmy się oddalić od kajaków.

A oddalić się chcieliśmy! A jakże! Na placu tańczący ludzie wzbijali już tumany kurzu. Kiwi brała udział w radosnych podskokach, ja zaś chodziłem i robiłem zdjęcia. Okazało się, że wczorajsza i dzisiejsza impreza była zorganizowana przez zespół muzyczno-taneczny z Juby. Tańcom i śmiechom końca nie było. Po godzinie czy dwóch, pożegnaliśmy cały rozśpiewany i podchmielony zespół, który kołyszącą się, blaszaną łodzią odpłynął w górę rzeki. My zaś spakowaliśmy kajaki do samochodu i pomknęliśmy z zawrotną prędkością 30km na godzinę do domu.

Galerię ze spływu wrzucę za dzień lub dwa. Moim zdaniem, jeżeli przebrnęliście już przez te 1891 wyrazów tekstu, to jesteście wystarczająco znużeni. ; )

Do napisania!



Brak komentarzy: