Nowy blog na stronie piotrhorzela.com

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Barkowy świat

Lokalizacja: Madre De Dios, Boliwia
Ciemność od czasu do czasu przerywa rozbłysk reflektora torującego nam drogę, silnik pracuje miarowo. Z brzegów dobiegają odgłosy ostatniej próby przed koncertem, który będzie miał miejsce za kilka minut. Świerszcze stroją skrzypce i liry. Nieznane mi zwierzęta od czasu do czasu sprawdzają gotowość instrumentów dętych. Mali oświetleniowcy montują lampki na drzewach, które podczas prób świateł skrzą się setkami rozbłysków. Tak właśnie wygląda moja pierwsza noc na „Del Oriente” - barce, na którą wsiadłem w Guayaramerin i na której spędzę najbliższy tydzień. Teraz w kilku słowach opowiem jak do tego doszło (...)

(...) Wszystko jak zwykle potoczyło się po wariacku. Do odpłynięcia wojskowej barki, która miała mnie przewieźć w okolice Trynidadu, miałem jeszcze jeden dzień. Zgodnie z planem dnia poszedłem coś zjeść na lokalnym rynku i skorzystać z internetu. Idę zatem, gdy nagle moim oczom ukazuje się stojący na przystani nowy stateczek z barką paliwową przed sobą. Ruszyłem więc do kapitanatu sprawdzić co się dzieje. Na tablicy napisano „Barka „Del Oriente” przypływa dzisiaj o 18”. Jest 13. Wracam do stateczku. Wszystko się zgadza, to ta barka! Nie jestem zaskoczony drobną rozbieżnością pomiędzy rozkładem a stanem faktycznym. Nie pierwszy i nie ostatni raz słowo pisane różni się od rzeczywistości. Jak wiadomo, nie jest to tylko latynoska przypadłość.

Skoro barka pojawiła się na 5 godzin przed czasem to warto sprawdzić kiedy odpływa. „Masz 3 godziny jeżeli chcesz płynąć” usłyszałem od kapitana. A ja w rozsypce, mokre ubrania wiszą jeszcze na sznurku, pozostałe rzeczy nie spakowane, żołądek dopomina się jedzenia, hamak jest, ale nie mam moskitiery, na domiar złego w interncie trwa relacja z interesującego mnie meczu. Cóż, decyzja o tym czy postaram się zabrać na statek zostanie podjęta dopiero 1h i 45min, po skończonym meczu.

Wynik pozytywny więc i entuzjazm do działania duży. Biegiem po moskitierę i coś do przegryzienia. Po odwiedzeniu kilku stoisk, z empanadą w ręku stwierdziłem, że gdyby ktoś chciał sobie powiesić moskitierę nad małżeńskim łożem te, które oferują mi tutejsi sprzedawcy nadawałyby się idealnie. Tyle że mi korzystania z łoża, jest co najmniej tak daleko jak do małżeństwa. Pomijając wymyślność ich kształtów były piekielnie drogie jak na lokalne warunki. Hamak za 30zł i to w Brazylii? Trochę siatki w majtkowym kolorze za 45zł? Nie ma szans na dobicie targu. Wtedy mnie olśniło. Przecież mam namiot! W tym klimacie dawno go nie używałem, a przecież można go wykorzystać jako idealną moskitierę, może nie nad hamakiem, ale kto powiedział, że muszę spać nad ziemią? No i sprawa rozwiązana. Teraz szybko mototaxą na przystań pożegnać się z barką ewangelickich misjonarzy, na której gościłem sam od 3 dni za darmo. 10 min przed odjazdem stawiam się u kapitana.


Żarty, śmiechy... „Czy na statku jest pitna woda?” pytam w pewnym momencie. Kapitan mówi, że jest dużo wody, cała rzeka. Spojrzałem w kierunku wspomnianej wody, przypominając sobie, że wszystkie ścieki wylewają właśnie tam. Pobieżnie przeliczyłem w pamięci większe miejscowości w górnym biegu rzeki i po chwili wahania uznałem, że jak na przykładnego turystę przystało, nie będę grał chojraka, tylko zainwestuję w mineralkę. Comendante, czyli jak się zdaje kapitan, i jego kumpel wybuchnęli śmiechem, czym się niespecjalnie przejąłem. Po to przecież tu jestem, żeby dostarczać rozrywki lokalnej ludności. Wrzuciłem moje bagaże na łódź i śmignąłem po butelki wody. Oczywiście, nie mogły być w jednym miejscu. Najpierw kupiłem 2 butle, przebiegłem dwie przecznice i znów dwie butle. Zanim skompletowałem 16 litrów minęło sporo czasu. Wracam biegiem, patrzę, a barka już 1,5m od brzegu. Wrzuciłem swoje wody na pokład i co dalej? Czaję się, tylko że barka paliwowa stalowa, wszystko mokre, złapać się nie ma czego. Ześlizgnę się na 100%. Na szczęście z pomocą przyszedł mi jeden z marynarzy: podał rękę, jeszcze żabi skok i podróż rozpoczęta!

Kilka fotek, pogaduchy z kapitanem, nawiązanie kontaktów z załogą i pasażerami (ok. 15 osób), aż w końcu nastał czas założenia obozu. Proces rozstawiania namiotu wzbudził zainteresowania towarzyszy podróży. Z pomocą jednego z malców ustawiliśmy go na dziobie barki paliwowej. Miejsce zdaje się dobre, daleko od warkotu silnika i ciemno, nie licząc szperacza włączanego przez sternika co kilka minut. Ale - bezpieczeństwo najważniejsze. Niedawno zaczęliśmy mijać miejsce zwane “Siete islas”, czyli siedem wysp. Oprócz rozbłysków amazońskich świetlików widać tylko zarysy drzew. Podzieliłem się z jednym małolatem pomarańczami, on odwdzięczył się kubkiem cziczy. Piłem już kilka razy ten daleki w smaku od ambrozji napój, więc nie miałem nań specjalnej ochoty. Przyjąłem jednak kubek od młodzieńca, żeby nie ranić jego uczuć. Do tej pory piłem cziczę bezalkoholową, którą sprzedają jako “refresco”, czyli napój odświeżający na ulicach i alkoholwą podczas fiest. To, co dostałem w kubku okazało się brakującym ogniwem. Smakowało jak zepsuty sok owocowy. Uprzejmość uczyniona malcowi kosztowała mnie najbliższe 3 wizyty w toalecie. Niedługo później zainteresowały się mną dwie mamy i jedna matrona, z którymi podróżował podrostek. Szybko przeszliśmy do konkretów: z ust matrony padło pytanie „a gdzie masz żonę/dziewczynę?” „A seniora szuka?” zapytałem i wszyscy
wybuchnęliśmy śmiechem. Później zafundowałem młodszej części załogi mini slajdowisko z antarktyki i znalazłem chwilę, żeby napisać kilka słów. Pozostało już tylko stoczyć wojnę z nosicielami dengi i malarii w namiocie i iść spać. Przyznam, że nie mogę się doczekać juta, a zwłaszcza zapowiadanych przez załogę krokodyli, małp, ptaszysk i całego tałatajstwa! No i słyszałem jeszcze, że w planie jest… ale o tym na razie sza. Bo może mój hiszpański spłatał mi figla.


Brak komentarzy: