San Pedro de Atacama
Po Boliwii przyszedł czas na kolejne odwiedziny Chile, tym razem wybór padł na Pustynię Atacama. W niektórych jej rejonach nie odnotowano kropli deszczu od początku zeszłego stulecia, co czyni ją najsuchszym miejscem na świecie. Po przekroczeniu granicy Boliwia - Chile, Święty Piotr z Atakamy (San Pedro de Atacama - miejscowość do której dojechałem) zaatakował mnie.. restauracjami i sklepami z pamiątkami, dzieła zniszczenia dokonali turyści. Panna z Niemiec i 30 letni osobnik z Chile, z którymi dzieliłem pokój w hotelu, prześcigali się w nachalnych propozycjach zaciągnięcia mnie do oglądania kolejnej najbardziej niebieskiej laguny.. kolejnej najbardziej słonej saliny.. kolejnego, kolejnej, kolejnego.. Na szczęście na ratunek przyszedł mi (...)
(...) współlokator nr 3 rodem z USA, który podobnie jak i ja chciał po prostu odpocząć. Ostatnie wycieczkowe propozycje naszych przykładnych turystów, wywoływały u nas niezbyt zręcznie ukrywane salwy śmiechu. Wstyd mi.
W końcu jednak z nowo poznanym towarzyszem podróży, zdecydowaliśmy się wywlec się poza miasteczko. Wybór padł na wyjazd rowerowy do Valle de la Luna, czyli "Doliny Księżycowej", w której kilkadziesiąt lat temu testowano moduły pojazdów wysłanych na naszego jedynego, naturalnego satelitę. Oczywiście na mocno obsadzony przez turystów zachód słońca się spóźniliśmy.. (Kiedy ja ostatnio siedziałem na rowerze?). Na pocieszenie po chwili wzszedł księżyc w pełni czyniąc Valle de la Luna.. idealnym miejscem do zabawy z nocnymi zdjęciami.
Podróżowanie stopem po Chile to „pestka”. Podczas kolejnych kilku dni podróży z reguły zabierany byłem przez pierwszy nadjeżdżający samochód! Na trasie miałem jeszcze jedną, atrakcyjną turystycznie miejscowość Iquitos, której udało mi się uniknąć. Odwiedziłem natomiast dwa inne miejsca: kojącą regularnym trybem życia Tocopille i urzekające opuszczone górnicze miasteczko Humberstone. Ale po kolei:
Pani z Tocopilla
Tocopilla ponad 2 lata temu dotknięta została ponad ośmiostopniowym trzęsieniem ziemi. Śladami tego wydarzenia są „Campamentos”. Czyli osiedla z falistej blachy, starych drzwi.. i innych rupieci, w których do tej pory mieszkają ofiary kataklizmu. Dodając do tego lokalizację miejscowości nad brzegiem od dawna nie widzianego oceanu (tym razem Pacyfik), miasteczko stało się miejscem, któremu nie można było odmówić kilku dni życia. Podczas 3 dniowego pobytu zajmowałem się głównie: łowieniem i wcinaniem jeżowców, przesiadywaniem na placach, plażach i robieniem zdjęć. Odwiedziłem także chilijski cyrk, no a nocowałem oczywiście nie gdzie indziej jak na terenie jednego z „Campamento”.
Warto tu wspomnieć o żonie mojego gospodarza. Gdy już się spakowałem, wstępnie pożegnałem i miałem wychodzić.. bardzo miła dotąd Pani, wdała się ze mną w następującą wymianę zdań:
- Ale ja nic ciekawego nie mam ze sobą - rzuciłem okraszając odpowiedź szerokim uśmiechem.
- Ja chcę pamiątkę - powtórzyła zdecydowanie.
- Hmm.. - Widząc, że nie żartuje zacząłem szybko szperać w głowie, a później plecaku w poszukiwaniu "wymarzonej pamiątki". W końcu wykopałem polską monetę.
- Proszę! To moneta prosto z Polski ,z orzeł...
- Nie chcę, sprzedaj mi aparat.
- Aparat!? Nie mogę.. To moje narzędzie pracy i przyjaciel z Antarktyki..
- Sprzedaj aparat - nalegała.
- Aparatu nie sprzedam, ale niech pomyślę.. może znajdę coś innego. - Zacząłem się zastanawiać, ale nic nie mogło mi przyjść na myśl..
- To daj mi jakieś ubranie. - przerwała chwilę ciszy.
- YYY - zrobiłem wielkie oczy, po raz kolejny zaskoczony obrotem sprawy
- Nie mogę.. mam wszystko w odpowiedniej ilości.. i na odpowiednie warunki.
- Zamieńmy się!
- Boże! - pomyślałem.. co ja zrobię z o 2 numery za wielkim, błękitno-szarym polarem...
- Nie, nie.. momencik! Mam pomysł! Proszę! Mój piękny nowy kapelusz! – w rzeczywistości zakładałem go w bezpiecznych odległościach od osad ludzkich, tak aby nikt mnie nie widział.
- Nie, będziesz potrzebował kapelusza w dalszej podróży. - powiedziała.
- Ależ nie! Zawsze radziłem sobie bez. Z pewnością dam radę bez niego.. proszę!
- No dobrze.. - przymierzyła.. zaakceptowała.
I tak mi się udało.. wybrnąć z sytuacji pozbywając się przy okazji trzystugramowego „kapelusza włóczykija”. Uff.
Miasto widmo
Jest poniedziałek rano, z zaspanymi oczyma przekraczam próg budynku szkoły. Mimo że mój dom dzieli od niej raptem 200 metrów, znów się spóźniłem minutkę.. Będzie lanie. Wchodzę do klasy.. wszyscy siedzą równo, nikt nie piśnie. Nic dziwnego, lekcje matematyki prowadzi surowy, mówiący z niemieckim akcentem Herr Muller.. Tak jak przewidywałem, po wypłaceniu mi dziesięciu klapsów metrową linijką.. zostaje oddelegowany do ławki. Przynajmniej się trochę przebudziłem, pomyślałem. Nie na długo jednak. Zaglądające przez okno słońce.. i algebra po pół godzinie doprowadzają mnie do stanu półsnu.. Nagle ziemia zaczyna dygotać.. podrywamy się na równe nogi i opuszczamy budynek szkoły.. Zza znajdującego się przy miejskim placu teatru wyłania się wielki grzyb pyłu. Wybuchł wulkan! Koniec zajęć pomyślałem! Faktycznie. Nie tylko był to koniec zajęć, ale i koniec naszego dotychczasowego życia.
Cudem, dzięki zaradności ojca udało nam się uciec z kierownictwem kopalni, pierwszym transportem. Pomagaliśmy przy załadunku ich dobytku na ciężarówki, co dało nam pierwszeństwo w kolejce do ewakuacji. Wyjechaliśmy w pośpiechu zostawiając nasze piękne miasto na środku chilijskiej pustyni.. Zdecydowana większość z 4 tysięcy mieszkańców naszego Humberstone nie miała tego szczęścia. Zabił ich promieniotwórczy opad. Wybuch, o którego spowodowanie posądzaliśmy wulkan, okazał się nieudaną próbą atomową przeprowadzoną w Andach przez niemieckich naukowców, którzy po przegranej wojnie w Europie wyemigrowali do Chile i Argentyny, by tutaj odbudowywać sen nawiedzonego przywódcy.. Na szczęście bez bez powodzenia.
Jestem tutaj po raz pierwszy od 50 lat.. a to co ukazało się moim oczom.. przyprawia o ciarki na grzbiecie i zadumę. Wszystko niby nietknięte.. tylko posunięte w czasie. Gdy przymrużę oczy widzę wybiegających ze szkoły kolegów, wystrojone mamy wychodzące z teatru.. słyszę huk maszyn dobiegający z fabryki saletry i warczenie naszego pasa szarpiącego ojca za nogawkę. Wszystko dawno przeminęło. Zostało to co możecie obejrzeć na zdjęciach.
Miasteczko Humberstone, oczywiście nie zostało wysiedlone z powodu wybuchu atomowego, mimo iż tak wygląda. W 1960 roku zamknięto fabrykę saletry co spowodowało utrzymywanie liczącego sobie 3700 mieszkańców Humberstone i pobliskiej pięć razy mniejszej Santy Clary straciło sens. Opuszczone zabudowania stały tutaj przez dziesiątki lat, przyjmując kolejne znaki czasu. Efekt jest rewelacyjny. Od kilkunastu lat obiekt jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO i odwiedzany w pośpiechu przez setki znudzonych twarzy, powiązanych autokarami w pęczki.
Powiem Wam, że niewiele z dotychczas oglądanych rzeczy zrobiło na mnie takie wrażenie.. Spędziłem tam dwa dni. Snułem się po halach fabrycznych, siedziałem w ławce szkolnej, czy w przedostatnim rzędzie widowni teatru. Czekałem na zachód słońca, malujący na pomarańczowo rozsypujące się z wolna zabudowania i na pierwsze promienie słońca przebijające się przez przerdzewiałe blachy największego budynku fabryki, który sam w sobie przedstawia obraz tego,jak może wyglądać świat po przebiegunowaniu ziemi, czy wojnie atomowej, albo po prostu epidemii ,,kaczej grypy.'' (ew. powiązania z polityką w naszym kraju zupełnie przypadkowe).
ps.: Jeszcze dwa słowa na usprawiedliwienie dłuższego milczenia na blogu.. albo nie. Winni się tłumaczą. Obiecuję poprawę! Pozdrawiam serdecznie. Piotr.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz