Nowy blog na stronie piotrhorzela.com

niedziela, 26 czerwca 2011

Machu Picchu “po taniości”

Lokalizacja: Machu Picchu, Aguas Calientes, Peru
Cusco, dawna stolica Inków mimo iż pełna turystów okazała się miastem, które jak dotąd zrobiło na mnie najlepsze wrażenie. Co zadecydowało o takiej ocenie? Prawie codzienne uliczne parady urzekające różnorodnością strojów i muzyką? Czy może architektura miasta podbitego w 1533 roku przez Hiszpanów? A może „Caldo de Gallina” (rosół z kury) najlepszy w dotychczas poznanej Ameryce Południowej? Nie wiem. Pewnie każde z nich dołożyło swoją cegiełkę. Może wymiar tego wszystkiego byłby inny gdyby nie fakt, że wszystko to podziwiałem (i smakowałem) w towarzystwie piątki spotkanych w Cusco Polaków. Tak czy inaczej, miasto mnie urzekło. 

Po kilku dniach chodzenia po kościołach, muzeach, lokalnych marketach i pubach zebraliśmy się w końcu i we czworo ruszyliśmy w kierunku oddalonego od o 120km od Cusco, Machu Picchu. Pewnie się zdziwicie gdy napiszę, że zrezygnowaliśmy z kosztującego ok. od 50 do 70 dolarów amerykańskich biletu kolejowego do (...)

(...) Aguas Calientes, miejscowości znajdującej się u podnóża największej atrakcji turystycznej Ameryki Południowej. Nasza podróż do i z Machu Picchu trwała trochę dłużej niż 3h koleją żelazną ale za to pozostawiła w głowach ślad, który zdaje się każdemu z nas pozostanie w pamięci. Ale po kolei. 

Otóż okazało się, że oprócz głównej atrakcji turystycznej jaką jest Machu Picchu, okolice Cusco oferują wiele innych ciekawych punktów. Między innymi: różnorakie ruiny, tarasy tworzące koliste formy oraz miejsca pozyskiwania soli. Szkopuł w tym, że to wszystko sporo kosztuje o czym dowiedzieliśmy się w miejscowości Pisac, nieopodal którego mieliśmy zamiar zwiedzić pierwsze ruiny (dojazd: 30km od Cusco/ koszt: 1dolar). Bramkę biletową (dałoby się ominąć spacerem po krzakach, ale zadowoliliśmy się tym razem jednym z ładniejszych targów z pamiątkami, jakie do tej pory widziałem. Pamiątek zbyt wielu nie kupuję. Kto by to dźwigał, a poza nie są najtańsze. Muszę się jednak przyznać, że tym razem zrobiłem wyjątek i kupiłem ręcznie zdobione pudełko z wysuszonego owocu tykwy. Po tak poczynionych zakupach, przesiedzeniu kilku godzin na: ławkach, brukach i krawężnikach, ruszyliśmy minibusem do otoczonego inkaskimi ruinami
Ollantaytambo. (60km/2dolary). Wstęp do ruin znów kosztował bagatela 23 dolary, tym razem nie daliśmy jednak za wygraną. Gdy zapadł zmrok, ruszyliśmy w plener. Korzystając z wyłomu w murze, udało nam się całkiem szybko wdrapać na ruiny. Z racji tego, że księżyc był w pełni, widoki faktycznie były warte drogiego biletu. Niestety, kasa była już zamknięta. Po powrocie, część zaoszczędzonego grosza wydaliśmy na wino. Wiedziałem że jak spotkam Polaków trzeba będzie dać sobie małą dyspensę od abstynencji, która mi towarzyszyła w dotychczasowej podróży. Dyskusje i opowieści jakie toczyliśmy na centralnym placu miasteczka, przerwało zamieszanie w peruwiańskim narodzie! Jego przyczyną okazała się ciężarówka z przyczepą, która utknęła w wąskiej uliczce. Zebrał się spory tłum gapiów i podobny tłum radzących co w zaistniałej sytuacji zrobić. Najlepszym wyjściem okazała się pomoc koparki i kilku metrów łańcucha. Cóż za emocjonujące zakończenie dnia! 

Kolejny dzień zaczął się mniej szczęśliwie.. po 30 minutach w minibusie (13km/niecały dolar) dotarliśmy do miejsca, gdzie szosa skręca w nieznane a do podnóża Machu Picchu prowadzą już tylko tory. Zakup biletu kolejowego nadal nie wchodził w grę. Do pokonania mięliśmy 3okm. Dystans pokonaliśmy pieszo chociaż muszę przyznać, że szczególnie pierwsze 10km ciągnęło się w nieskończoność. Wszystko przeszkadzało: a to podkłady nie dopasowane do długości kroku, a to obcierał źle spakowany plecak, a to miejscowi zapraszali na wesele itp. Był moment,w którym miałem zamiar ułożyć się gdzieś na trawie i przeczekać okres słabości. Wspierany jednak przez towarzyszy w końcu odzyskałem siły witalne i o zmroku szczęśliwie dotarliśmy do Aguas Calientes. Plan nocowania w namiocie spalił na panewce gdy okazało się, że nocleg z gorącym prysznicem kosztuje.. 10zł.. Poza tym, perspektywa składania namiotu o 3 nad ranem nie nastrajała campingowo. 

Już wyjaśniam skąd pomysł zrywania się o tak wczesnej porze. Otóż jak wszyscy dobrze wiedzą Machu Picchu to nie zamek w Radzyniu (nie umniejszając krzyżackim inżynierom). Dziennie do miasta Inków wdrapuje się (bądź dojeżdża autobusami) kilka tysięcy ludzi. Ciężko zrobić tam zdjęcie, na którym nie ma turystów ale wielkość miasta pozwala na wpuszczenie tam tłumów. Nie pozwala na to natomiast droga do górującego nad Inkaskim cudem świata, pagóra Huayna Picchu i tu się pojawia problem. Jak dokonać selekcji? Kogo wpuścić na samą górę a kto będzie musiał zadowolić się Machu? Biorąc pod uwagę stromiznę jaką trzeba pokonać w drodze na Huayna, dobrym rozwiązaniem okazała się jedna z podstawowych reguł rządzących światem organizmów żywych. Mianowicie: selekcja naturalna. Otóż zasady gry są następujące. Drogę do ruin zagradzają dwie bramy. Jedna u podnóża góry, na której wznosi się Machu Picchu, druga zaś na górze tuż przed sam inkaskim miastem. Droga pomiędzy nimi wspina się skalnymi stopniami. Dystans, to pół godziny szybkim marszem. Tylko pierwszych 400 osób/dzień docierających do drugiej bramy, dostaje możliwość odwiedzenia wnoszącego się na 360m ponad Machu Picchu, szczytu. 

Pierwsza brama otwierana jest o godzinie 5 rano. W tym momencie, kolejka do niej ma już kilkaset głów. My, stawiliśmy się na posterunku przed godziną czwartą i wcale nie byliśmy pierwsi. Dzięki naszej koleżance, która zaczarowała strażnika brama została otwarta jakieś 3 minuty przed czasem. START! Jedni podbiegali, inni krzyczeli, a jeszcze inni utrzymywali tempo marszowe. Na górę w komplecie dotarliśmy w pierwszej setce, co mimo wycieńczenia nocnym wyścigiem, dało nam sporo satysfakcji. Bezcenną okazała się jeszcze jedna scenka mająca miejsce tuż przed otwarciem bramy numer 2. (przed 6tą rano). Otóż stoimy sobie jako pierwsi (tu już nie było wyścigu) przed wejściem do Machu, a tu boczkiem, boczkiem podchodzi paniusia z synkami, która noc spędziła w hotelu. Hotelu znajdującym się przy samej bramie numer dwa. Noc w tym przybytku kosztuje bagatela 1000 dolarów. No więc paniusia w pozie roszczeniowej woła strażnika i mówi, że nocowała tu i tu i należy jej się wejście na teren ruin, przed otwarciem. A tu niespodzianka. Strażnik z obojętną miną mówi, że pierwsze słyszy i radzi naszej bohaterce aby ustawiła się w kolejce.. (która liczy sobie znacznie ponad 400 osób). Protesty nic nie dały. Wyobraźcie sobie minę paniusi. Taki mały przykład tego, że pieniądze nie zawsze rządzą światem, zaprezentowany tuż przed jednym z jego cudów. Nie ukrywam że w naszych i nie tylko naszych oczach, malowało się nieskrywane zadowolenie i sympatia do niewzruszonego strażnika.


Wybiła godzina 6ta! Z tarczą wkraczamy na teren spowitego mgłą Machu Picchu. Tu mógłbym zacząć opisywać znajdujące się tam świątynie, fontanny oraz przemyślany sposób drenażu tarasów, zapobiegających spłynięciu całej konstrukcji w dół stoku. Nie zrobię tego dlatego, że od 100 lat piszą o tym wszyscy i jeżeli ktoś jest zainteresowany tematem, informacje o Machu Picchu znajdzie w okamgnieniu. Poza tym nie chciałbym czegoś przeinaczyć. 

Po kilku godzinach podziwiania ruin drugiego w moim życiu oficjalnego cudu świata, wdrapaniu się stromą ścieżką na Huayna Picchu, zrobieniu setek zdjęć (tych dokumentacyjnych i tych.. którym należy się cenzura), zmęczeni dwoma poprzednimi dniami, wracamy znów do hostelu a nie pod namiot. Po co je targaliśmy, pytam?! Na kolejny dzień zaplanowaliśmy powrót inną drogą niż ta, którą przyczłapaliśmy. Na początek 10km spaceru torami, później negocjacje z taksówkarzem i kierowcą minibusa. O wyborze pomiędzy równorzędnymi ofertami (ceny zbite do 2/3 początkowej - ok 3,5 dolara), zadecydował rzut monetą i po południu dotarliśmy do miejscowości Santa Rosa. Po posiłku, próbowaliśmy znaleźć tani transport powrotny do Ollantaytambo. 

Udało się po pół godzinie, za równowartość 3 dolarów. Tym razem nie był to minibus. Załadowaliśmy się na ciężarówkę, a dokładniej do drewnianej skrzyni, umieszczonej nad kabiną kierowcy. Humory dopisywały! Pozdrawialiśmy ludzi w wioskach i budowniczych modernizujących nawierzchnię drogi. Żarty z wolna zaczęła tonować wysokość nad poziom morza. Po godzinie jazdy zrobiło się chłodno.. po następnych 30 minutach zimno a gdy wjechaliśmy w chmury było tak lodowato, że oprócz założenia wszystkich dostępnych ubrań owinęliśmy się niebieską nieprzewiewną plandeką. W końcu dotarliśmy na wysokość 4.316m n.p.m.! Mógł nam ktoś o tym powiedzieć! Albo, mogliśmy się przykładnie przyjrzeć się trasie w Lonley Planet.. Z drugiej strony!? Przygoda to przygoda! Wieczorem przemarznięci do szpiku kości, dotarliśmy do Ollantaytambo. 


Kolejny dzień przeznaczyliśmy na powrót do Cusco. (80km/4dolary) Zahaczyliśmy po drodze o miejsce pozyskiwania soli. Zupełnie przypadkowo dotarliśmy tam od mało uczęszczanej strony, gdzie zakup biletu nie był konieczny. Tak zakończyliśmy naszą przygodę z Machu Picchu, podczas której cud świata nie był jedyną atrakcją. 

Reasumując: zamiast bulić 100 lub 140 dolarów za przejażdżkę pociągiem jak każdy inny, za drogę w dwie strony zapłaciliśmy jakieś... 13,5 dolara. Gdyby spróbować spieniężyć dobrą zabawę, wrażenia których dostarczyły odwiedzane w nie zawsze konwencjonalny sposób miejsca myślę, że zarobiliśmy na tej eskapadzie na kilka kolejnych. Pewne jest to że odwiedziny Machu Picchu pozostaną niezapomniane. 


Do Machu wybraliśmy się w składzie Ania, Maja i Michał (nieprzypadkowi laureaci bloga roku 2010 – www.klapkikubota.com) oraz autor tego tekstu. 

Galerię z Cusco dodam w najbliższym czasie. Poniżej zaś galeria z Machu Picchu i okolic.


GALERIA - Z i do Machu Picchu

GALERIA - Cusco












4 komentarze:

AdriG pisze...

Uśmiałam się z tej historii z paniusią i strażnikiem. Ze też ta paniusia z hotelu za 1000 dolców nie wpadła na pomysł wcisnąć strażnikowi parę dolarów. Na pewno by poskutkowało :-) Pozdrawiam

marcin pisze...

hehe, troche sie zmienilo w tym roku, juz nie trzeba robic wyscigow na wayna picchu, po prostu kupuje sie bilet... pozdrawiam.

Piotr pisze...

Heh, stary system był dużo bardziej ekscytujący : )
Pozdrawiam

Piotr pisze...

Chyba była w zbyt wielkim szoku :)
Pozdrawiam!