Po kolejnych 3 tygodniach podróżowania autostopem, dotarłem do końca drogi numer 40, a tym samym do końca pierwszej wizyty w Argentynie W tym czasie wydarzyło się całkiem sporo, jednak z kilku względów nie opiszę wszystkiego. Jednym z nich jest to, że przecież muszę zachować kilka opowieści na spotkania z Wami. Tym razem skupię się na 125 kilometrowym odcinku trasy pomiędzy (...)
(...) Pyogasta, a San Antonio de los Cobres, który całkiem niespodziewanie przyszło mi pokonywać przez 3 doby. Na samym początku tego etapu ,udało mi się w środku dnia usnąć pod drzewem. Powodem zmęczenia był z pewnością upał i wysokość blisko 3tys metrów nad poziomem morza. Godzinną drzemkę ułatwiał brak przejeżdżających samochodów, co dla pokrzepienia, tłumaczyłem sobie popołudniową sjestą. Jak się później okazało błędnie. Brak pojazdów na tej drodze jest standardem. Do wieczora, dzięki uprzejmości dwóch kierowców, udało mi się pokonać około 1/4 trasy. Szczególnie druga "okazja" warta jest wspomnienia. Gdy prowadzący samochód Indianin, zatrzymał swój wiekowy pojazd osobowy nie znanej mi marki pomyślałem ,że chce spytać co ja tu właściwie robię? Nie liczyłem specjalnie na podwiezienie gdyż w samochodzie znajdowały się już: 4 dorosłe osoby, 2 dzieci i 3 średniej wielkości kartony z warzywami. Myliłem się tego dnia po raz 2-gi. Po dłuższej gimnastyce udało mi się zmieścić w pojeździe. Gdyby potraktować mój plecak jako dziecko numer trzy, a biorąc pod uwagę jego gabaryty można było to z pewnością uczynić, kilkanaście kilometrów wyboistej drogi pokonywaliśmy w 8 osób! Po dotarciu do domu kierowcy, uzyskałem informację o tym, że w odległości od 8 do 15km (jak twierdziła Indiańska rodzina) znajduje się miasteczko La Poma, w którym można spokojnie przenocować. Miałem jeszcze 2 godziny do zmroku, więc zacząłem maszerować. Spacer zakończyłem po.. jakiś 2ch kilometrach. Powody? Lekki ból głowy, zmęczenie i niespodzianka w postaci pozostałości po inkaskich magazynach żywności znajdujących się w pobliżu drogi. Śmigusowo-dyngusową noc przyszło mi spędzić w namiocie, w dolinie gdzie kilkaset lat temu inkowie prowadzili całkiem intensywną działalność, przynajmniej spożywczą.
Kolejny dzień zaczął się od autostopowego sukcesu! Pokonałem kolejne 30km i pełen nadziei na kolejne okazje ruszyłem w dalszą drogę pieszo. Dziesięciokilometrowy spacer w pełnym słońcu, zakończył się w osadzie El Saladillo, gdzie znalazłem trochę cienia i postanowiłem poczekać na kolejnego uprzejmego kierowcę. El Saladillo składało się z czterech budynków: kaplicy, punktu medycznego, oraz starej i nowej szkoły. Wszystkie zabudowania były otynkowane, ani śladu cegły z lokalnej gliny. Czekanie na przejeżdżający samochód uprzyjemniałem sobie krótkimi wymianami zdań z Indianinem, wyszkolonym przez czerwony krzyż na medyka. Z racji, że miał on pod opieką 20 okolicznych rodzin, nie przeszkadzałem mu specjalnie w pracy. Jego głównymi pacjentami były baterie moich aparatów fotograficznych i telefonów lokalnej ludności, która najwyraźniej pozbawiona jest luksusu posiadania prądu. Na czekaniu upłynął mi cały dzień. Żaden samochód się nie pojawił, no może oprócz obwoźnego sklepu spożywczego, który niestety właśnie w El Saladillo zawracał. Czy się nudziłem? W żadnym wypadku. Po południu pokazywałem zdjęcia dzieciakom, które obległy mnie po skończeniu zajęć szkolnych. Wieczorem zaś, poprosiłem medyka o przenocowanie u niego na podłodze, na co oczywiście przystał. Po kolacji, którą przygotował, skopiowałem mu część swoich zdjęć. W rewanżu przyniósł telefon, gdzie wśród wielu zdjęć: rodziny, kolegów z drużyny piłkarskiej i ślubu siostry.. pokazał mi także fotografie malunków naskalnych. Zacząłem go wypytywać o szczegóły: jak tam dotrzeć? czy to daleko? i czy to miejsce jest oznaczone dla turystów? Odpowiedź nie powinna nikogo zaskoczyć, brzmiała: "to przy kaktusie, 10 minut drogi stąd". Poproszony zgodził się pokazać mi następnego ranka drogę do odpowiedniego kaktusa. Był to wystarczająco dobry powód, aby opóźnić planowany na wczesne godziny ranne wymarsz w kierunku San Antonio de los Cobres.
Po obejrzeniu inkaskich rysunków i pożegnaniu z moim gospodarzem, ruszyłem piechotą w dalszą drogę. Do pokonania miałem około 60 kilometrów. Po cichu jednak liczyłem na jakiegoś zbłąkanego turystę, który zaoferuje mi podwiezienie. Dzień był upalny.. droga pięła się ku górze, początkowo doliną rzeczną, później ostrymi serpentynami. Dzięki zdawkowym informacjom jakie uzyskałem, wiedziałem że najwyższy punkt trasy to około 4,200m n.p.m. czyli ok 1,100m przewyższenia licząc od ostatniego noclegu. I tak snułem się coraz wolniej i wolniej pod górę podziwiając krajobrazy, szukając wzrokiem kolejnych lam i strumyków, w których mogłem uzupełnić zapasy wody. Po 6h marszu zaczął mi doskwierać ból głowy spowodowany wysokością, co przypomniało mi o tym, że w plecaku mam jeszcze liście koki! Pomogło! Przynajmniej na początku. Gdy o godzinie 17tej.. ominąłem ostatni pagór.. i zobaczyłem jaki dystans dzieli mnie od najwyższego punktu drogi, po raz pierwszy zwątpiłem czy dam w ogóle radę podejść tam jeszcze tego dnia. Teoretycznie prosta sprawa: 4km kamienistą drogą o lekkim nachyleniu. Problemu nie stanowiłoby nawet to, że szedłem z plecakiem pod górę już od 7h i że cały dzień prażyło słońce, gdyby nie fakt że wysokość nad poziom morza zaczęła wyraźnie dawać znać o sobie.. Przysiadałem co 300m, żeby złapać oddech i rozważyć czy nie lepiej zostać po tej stronie wzniesienia na noc. I tak po wielokrotnym rozważaniu sprawy, gdy słońce chowało się już za górami dotarłem wreszcie do Abra el Acay, najwyższego punktu na trasie. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się że wg znaków tam umieszczonych, wysokość nad poziom morza wynosi: 4859m lub 4895m (bez komentarza), a nie 4100m jak przypuszczałem. Była 19:30 głowa mi pękała, słońce zaszło. W takich warunkach przyszło mi podjąć jedną z ostatnich decyzji tego dnia. Trzeba uciekać na wysokość 4000m bo inaczej głowa nie da mi spokoju. Wyjąłem z plecaka czołówkę i ruszyłem pędem w dół. Na całe szczęście zejście z góry było w tym przypadku o wiele wiele łatwiejsze. Popychany obawą przed chorobą wysokościową o godzinie 21:30 byłem już ok 10km od szczytu. Mając jako takie pojęcie o ruchu kołowym na tym odcinku 40tki, zdecydowałem się na najprostsze rozwiązanie i rozbiłem namiot na drodze.
Kolejnego dnia, po nastu kilometrach marszu dotarłem do drogi prowadzącej z San Antonio de Los Andes do Salty! Szybki autostop i późnym popołudniem zameldowałem się w Salcie! Czego mnie nauczyły te 3 dni? Po 1! Muszę dokładniej sprawdzać na jakiej wysokości będę spacerował, bo nieodpowiedzialne pakowanie się w takie miejsca nie zawsze musi kończyć się dobrze. Po 2. Zyskałem pierwsze doświadczenia na takiej wysokości, co z pewnością przyda mi się w dalszej części podróży.
Co teraz!? od kilku dni wyczekiwana BOLIWIA!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz