Po noclegu na rozstaju dróg w okolicach Esquel, gdzie w nocy dnia poprzedniego wysadził mnie kierowca TIR-a, bez większych problemów dotarłem do El Bolson. Mógłbym się tu rozwodzić nad naturą tego niewielkiego, otoczonego górami, opanowanego w dużej mierze przez hipisów miasteczka , jednak nie zamierzam tego robić.
Skupię się tu na przedstawieniu mężczyzny, który w punkcie informacji turystycznej zwerbował mnie, do zatrzymania się w jego hostelu.Urodził się w argentyńskim mieście nad Atlantykiem, tam rósł, rósł i rósł, aż przekroczył nieznacznie dwa metry wzrostu. Potencjału nie zmarnował. W wieku 18 lat grał już w (...)
(...) siatkarskiej reprezentacji Argentyny. Nieprzeciętne umiejętności pozwoliły mu znaleźć zatrudnienie w lidze tureckiej, a później włoskiej. Chyba nie trzeba nikomu wspominać o tym, że liga włoska jest najsilniejsza na świecie. Europejskie wojaże zaowocowały względnym opanowaniem języka angielskiego i oczywiście całkiem niezłą sumą na koncie. Po zakończeniu kariery, nasz bohater zakupił wielohektarową działkę w El Bolson, mając w planie rozwinięcie interesu turystycznego. W międzyczasie dorobił się czwórki dzieci z czterema różnymi kobietami. Zuch. Powyższe informacje uzyskałem od niego, a teraz kilka obserwacji własnych. Bystry facet, chętnie dzielący się informacjami o okolicy, ogólnie ciekawy rozmówca ,tylko od samego początku wydawało mi się “lekko” nadpobudliwy. W hostelu jedną z pierwszych rzeczy jakie rzuciły mi się w oczy, oprócz biegających po podłodze salonu kurczaków, była leżąca na blacie kuchennym sporej wielkości torba ziół, które tylko trochę przypominały yerba mate. Przejażdżkę samochodem w góry z moim bohaterem, jego oblubienicą, jej 5 letnią córką, 9 letnią siostrą i 10 letnim bratem, dorośli rozpoczęli od wsadzenia pod języki kartoników, które wcale nie były nasączone środkiem na ból gardła.
Moja odmowa spotkała się z wyrazami zaskoczenia na twarzach zadowolonej z życia pary.Planowana na pół dnia wycieczka zakończyła się powrotem na stopa ciemną nocą, gdyż nasz pojazd złapał gumę, a tak zbędnych rzeczy jak zapasowe koło, lewarek czy klucze nie udało nam się znaleźć w samochodzie. W Polsce takie zdarzenie mogłoby kogoś zirytować ale tutaj nie wywołało żadnych emocji. To tyle na temat mojego gospodarza. Ciekawe czy uda mu się postawić camping na nogi?
Czterodniowy pobyt w El Bolson, był ciekawym przerywnikiem w podróży na stopa, pozwolił zregenerować nam siły na planowany wypad do Chile. Nam, czyli mnie i moim aparatom fotograficznym.
Do Parku Narodowego Puyehue znajdującego się na terenie Chile, 5km za granicą z Argentyną, dotarłem z dwudniowym opóźnieniem. Nie zmartwiło mnie to, ponieważ w tym czasie, dzięki uprzejmości poznanej “amerykańskiej mamy” udało mi się przejechać dwukrotnie malowniczą Drogę Siedmiu Jezior, pomiędzy Villa La Angostura i San Martin de Los Andes.
Po przekroczeniu granicy Chile (pozdrowienia dla celników), 2 godziny przed zmierzchem wysiadłem z ciężarówki w miejscu, gdzie zaczynał się szlak na szczyt wulkanu Puyehue, główna atrakcja parku narodowego o tej właśnie nazwie. Niedosyt spacerów tego dnia i kuszące noclegiem pod dachem refugium, znajdujące się w odległości 4 godzin marszu, ułatwiło mi decyzję o wyruszeniu jeszcze tego samego dnia. Po kilku minutach przywitała mnie ściana gęstego lasu. To zadziwiające jak szybko potrafi się zmienić krajobraz, kształtowany przez Andy. Wystarczy przebyć 80 km, by z pustyni przenieść się do lasu przypominającego miejscami dżunglę. Drzewa, krzewy, kwiaty.. bambusy?! Tak , całe kępy gęstych sięgających miejscami 6 m wysokości bambusów. Była to jedna z pierwszych niespodzianek, jakie zafundował mi park.
Do oferującego spartańskie warunki refugium dotarłem po ciemku, nawet gdybym chciał się zgubić, nie byłoby to specjalnie możliwe, gdyż w przeważającej części szlak prowadził głębokim rowem, powstałym na skutek erozji “turystyczno-wodnej”. Program dnia kolejnego był napięty. Najpierw wdrapałem się na szczyt wulkanu, żeby obejrzeć krater. Centrum wulkanu wypełnione było śniegiem, owszem ciekawe ale.. krajobraz wokoło Puyehue, jaki zafundował jego ostatni wybuch w 1960 roku, był według mnie znacznie bardziej interesujący.
Czarne potoki lawy, pustynia powstała z popiołów wulkanicznych, a w oddali bujna roślinność łagodząca ten surowy pejzaż robiły duże wrażenie. Kolejny punkt wycieczki obejmował spacer do term. Jedno jest pewne, największą nagrodą za kilkugodzinny marsz po piachu i pumeksie, przy temp bliskiej 30C jest zanurzenie się w wodzie ,szczególnie gdy jej temperaturę można sobie wybrać przesuwając… się w lewo lub w prawo. Taki komfort oferowała gorąca woda geotermalna mieszająca się z lodowatym strumieniem. Po 20 minutach odnowy biologicznej, byłem gotów do dalszego marszu! Ostatni punkt wycieczki obejmował gejzery. Dotarłem tam na godzinę przed zmierzchem, co jak się okazało było odpowiednią porą, gdyż para jaka wydobywała się z bulgoczących błotnych sadzawek i otworów w ziemi, podświetlana promieniami zachodzącego słońca wyglądała z pewnością znacznie lepiej niż w południe.
Następnego dnia, po 30km marszu, przerywanych na podjadanie wyjątkowo dorodnych jeżyn z resztkami chleba jakie mi zostały i przejażdżce dwoma samochodami złapanymi na stopa, zameldowałem się na noc w argentyńskim Villa La Angostura. Wiem, że ze kilka osób skrzywi się czytając o uzupełnianiu niedoborów żywności jeżynami. Na swoją obronę mam to, że moje zapasy żywnościowe przeznaczone na wyjazd do Chile, zostały zredukowane o połowę przez celników tego pięknego kraju! (których powtórnie pozdrawiam). Czego się nie robi żeby zapobiec epidemii.. muszki owocówki itp.
GALERIA - Przez El Bolson do wulkanu Puyehue
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz