Dzień wyjazdu z Perito Moreno, był jednym z tych w których wszystko sprzysięga się przeciwko tobie. Wstałem wcześnie rano, aby o godzinie 8:00 spakowany i najedzony, stawić się na drodze wylotowej z miasteczka. Słońce zaczęło świecić w twarz więc sięgnąłem po okulary, okazało się jednak że będę mógł je założyć dopiero wtedy, gdy ponownie pokonam 2km drogę dzielącą mnie od campingu. Jak już się doczłapałem na miejsce okazało się, że Raula, czyli właściciela posesji nie ma. W tej sytuacji postanowiłem iść do kafejki internetowej, która oczywiście okazała się zamknięta, taki środowy kaprys, akurat tego dnia otwierają później. Na całe szczęście (...)
(...) na horyzoncie ukazał mi się Raul! Nawoływania nic nie dały, ponieważ łomot taczki którą pchał, zagłuszał wszystko. W końcu go dogoniłem. Odebrałem okulary i wróciłem na drogę wylotową.
Podróżując autostopem nie lubię stać na poboczu i czekać bezczynie, więc ruszyłem spacerem naprzód. Na przechadzce z 20kg plecakiem upłynęły mi kolejne trzy godziny, bo oczywiście żaden kierowca nie miał ochoty się zatrzymać. W końcu podwieźli mnie panowie, którzy we trzech nalepiali dziesięciocentymetrowe, odblaskowe paski na przydrożne bariery. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że odstępy pomiędzy paskami wynosiły kilkadziesiąt metrów, a barier było co kot napłakał. Obserwując to poczułem się jak w kraju. Po 5km przejażdżki na przyczepie ich pojazdu, nasze drogi rozeszły się i musiałem wysiąść na skrzyżowaniu. Chętnie bym się tam na chwilę zatrzymał po porannym spacerze, jednak wiatr się na tyle wzmógł, że musiałem poszukać jakiegoś zaciszniejszego miejsca. W przypadku tej płaskiej, bezdrzewnej okolicy, nie było to wcale prostą sprawą. Nim znalazłem nasyp, który dawał trochę schronienia minęła godzina. Przez dłuższy czas polowałem stamtąd na nieliczne samochody, gdy wreszcie rozpaczliwymi wymachami rąk udało mi się nakłonić do zatrzymania się jednego z kierowców pracujących przy budowie dróg. Chłopak podwiózł mnie na miejsce gdzie kończył się asfalt, a zaczynała jego praca. Tam nareszcie szczęście się uśmiechnęło, dwoma kolejnymi samochodami sprawnie dotarłem do Rio Mayo!
“Malownicze” miasteczko w którego centrum, drogowcy w gnanych wiatrem kłębach kurzu, uwijali się przy zalewaniu betonem żwirowych dróg. To nie było miejsce w którym miałbym ochotę się zatrzymać, szczególnie że do zmroku miałem jeszcze ponad 3 godziny! Z racji że miasteczko sprawiało wrażenie niewielkiego, myślałem że szybko dotrę na drogę wylotową. Otóż nie, za miastem były koszary, trochę większe niż sama miejscowość, a później droga wspinała się na spore wzniesienie. Jak wszystkim zapewne wiadomo, samochody nie lubią zabierać autostopowiczów w takich miejscach. Po kilkudziesięciu minutach dotarłem wreszcie na odpowiedni odcinek drogi wylotowej. Zatrzymałem się przy znaku drogowym, na którym daty wydrapanych napisów sięgały 1987 roku. Po przestudiowaniu znaku ulubionym okazał się: “I almost died here (…)”. Samochodów jak na lekarstwo, wiatr bił rekordy prędkości drąc przy tym na ciernistych krzewach foliowe torby. Gdy zaczęło się robić późno, odkryłem, że do ugotowania zupy mam wodę zmieszaną z oranżadą w proszku. Pycha. Na całe szczęście udało mi się zdobyć litr czystej wody. Dostałem go od kierowcy, który przystanął przy przepięknym monumencie przedstawiającym ponoć mistrza w strzyżeniu owiec, bo jak się okazało z tego właśnie słynie Rio Mayo. Według mnie stalowa konstrukcja bardziej przypominała rzeźnika, ciekaw jestem jaki będzie Wasz odbiór. Gdy zrobiło się zimno i zaczął zapadać zmrok, nie pozostało mi nic innego jak rozbić namiot. Przy takiej a nie innej sile wiatru i piaszczysto kamienistym podłożu, zajęło mi to jakieś 25 minut w czasie których, zdarzyło mi się użyć kilku niecenzuralnych określeń, w dwóch obcych i
rodzimym języku. Po zakończonych zmaganiach w końcu siedziałem w ciepłym namiocie. Ugotowałem zupę by po chwili utopić w niej słuchawkę odtwarzacza mp3, lewą słuchawkę. Na zakończenie tego feralnego dnia postanowiłem obejrzeć film. Był nawet ciekawy, nie było mi jednak dane dowiedzieć się jakie było zakończenie, gdyż 5 minut przed końcem.. bateria komputera postanowiła powiedzieć mi dobranoc.
“Malownicze” miasteczko w którego centrum, drogowcy w gnanych wiatrem kłębach kurzu, uwijali się przy zalewaniu betonem żwirowych dróg. To nie było miejsce w którym miałbym ochotę się zatrzymać, szczególnie że do zmroku miałem jeszcze ponad 3 godziny! Z racji że miasteczko sprawiało wrażenie niewielkiego, myślałem że szybko dotrę na drogę wylotową. Otóż nie, za miastem były koszary, trochę większe niż sama miejscowość, a później droga wspinała się na spore wzniesienie. Jak wszystkim zapewne wiadomo, samochody nie lubią zabierać autostopowiczów w takich miejscach. Po kilkudziesięciu minutach dotarłem wreszcie na odpowiedni odcinek drogi wylotowej. Zatrzymałem się przy znaku drogowym, na którym daty wydrapanych napisów sięgały 1987 roku. Po przestudiowaniu znaku ulubionym okazał się: “I almost died here (…)”. Samochodów jak na lekarstwo, wiatr bił rekordy prędkości drąc przy tym na ciernistych krzewach foliowe torby. Gdy zaczęło się robić późno, odkryłem, że do ugotowania zupy mam wodę zmieszaną z oranżadą w proszku. Pycha. Na całe szczęście udało mi się zdobyć litr czystej wody. Dostałem go od kierowcy, który przystanął przy przepięknym monumencie przedstawiającym ponoć mistrza w strzyżeniu owiec, bo jak się okazało z tego właśnie słynie Rio Mayo. Według mnie stalowa konstrukcja bardziej przypominała rzeźnika, ciekaw jestem jaki będzie Wasz odbiór. Gdy zrobiło się zimno i zaczął zapadać zmrok, nie pozostało mi nic innego jak rozbić namiot. Przy takiej a nie innej sile wiatru i piaszczysto kamienistym podłożu, zajęło mi to jakieś 25 minut w czasie których, zdarzyło mi się użyć kilku niecenzuralnych określeń, w dwóch obcych i
rodzimym języku. Po zakończonych zmaganiach w końcu siedziałem w ciepłym namiocie. Ugotowałem zupę by po chwili utopić w niej słuchawkę odtwarzacza mp3, lewą słuchawkę. Na zakończenie tego feralnego dnia postanowiłem obejrzeć film. Był nawet ciekawy, nie było mi jednak dane dowiedzieć się jakie było zakończenie, gdyż 5 minut przed końcem.. bateria komputera postanowiła powiedzieć mi dobranoc.
Na całe szczęście, pech nie trwa wiecznie. Kolejny dzień ułożył się wręcz idealne. Autostopem jechało się jak po sznurku! Tego dnia, przejechałem łącznie ponad 600km kończąc dzień w okolicach Esquel. Nie byłoby to może specjalnym wyczynem, gdyby nie fakt, że w międzyczasie odwiedziłem rezerwat “Bosque Petrificado Sarmiento”. Aby tego dokonać musiałem przebyć 2 razy 30 kilometrowy odcinek drogi z szutrową nawierzchnią, gdzie ruch kołowy był znikomy.
“Bosque petrificado” czyli “skamieniały las” wzbudził we mnie żywe zainteresowanie. W końcu jestem leśnikiem z zamiłowania, wychowania, a nawet wykształcenia. Drzewa, których skamieniałe pnie mogłem obejrzeć, rosły w tym miejscu około 65mln lat temu, jeszcze przed diametralną zamianą klimatu wywołaną wypiętrzeniem się Andów. W znacznym uproszczeniu, petryfikacja polegała na zastąpieniu substancji organicznej krzemionką, pochodzącą z osadów w jakich kłody zostały pogrzebane. Krótka ścieżka turystyczna, przewidziana na maksymalnie godzinę zwiedzania, zajęła mi ponad 2 godziny, co powinno być wystarczającym dowodem na to, że księżycowy krajobraz na tle którego, co kilka metrów można było podziwiać tak wiernie zachowane pnie drzew, przypadł mi do gustu.
GALERIA - Z Rio Mayo do El Bosque Petrificado
GALERIA - Z Rio Mayo do El Bosque Petrificado
3 komentarze:
te szkot czy wszyscy ludzie których spotykasz na swojej drodze piją yerbe :) ?
Heheh jesteś bliski prawdy. Z 10 z 60 kierowców piłem yerbe. Z jednym piwo :), inni akurat nie mieli wody, albo juz pili (yerbe). Też niedługo zainwestuję w termos, tylko sie cieplych ciuchow pozbede! : )
Ostatnie zdjęcia trochę kojarzą mi się z Fuerteventurą, tam też szukałam zieleni dla ochłody, a tu ani źdźbła...
Prześlij komentarz