Po jednej z nocy w nieukończonym, otoczonym złomem budynku i kolacji z jego konstruktorem, po wybłaganiu o podwiezienie kierowcy, w miejscu gdzie samochodów jest jak na lekarstwo, po otrzymaniu od faceta prowadzącego TIR-a połowy reklamówki liści koki, co oczywiście jest legalne i wreszcie po przejechaniu przez środek burzy piaskowej, bo inaczej tego nie można nazwać, dotarłem wreszcie do prowincji Mendoza! Nie wiem dlaczego oczekiwałem, że przekroczenie jej granicy jak za dotknięciem różdżki zmieni klimat z wietrznego i chłodnego na dużo bardziej przychylny. Nic takiego się nie zdarzyło. Zgodnie jednak z powiedzeniem “co się odwlecze to nie uciecze”, gdy minąłem miasteczko Malargue, kierując się w kierunku stolicy Mendozy, na przestrzeni 50km aura (...)
(...) z deszczowego stadium. przeszła w słoneczne, a temperatura z +6C stopni podskoczyła do +29C. Dziwnie wyglądałem wysiadając w San Rafael, ubrany w prawie wszystko co mam, gdy dookoła spacerowali ludzie w t-shirtach i krótkich spodenkach. Szybko się dostosowałem do kanonu ubioru i z uśmiechem na ustach ruszyłem w kierunku drogi wylotowej z ostatniej sporej miejscowości na mojej drodze do stolicy Mendozy.
Mendoza, Mendoza, Mendoza! Skłamałbym, gdybym powiedział ,że bezczelne oglądanie się za odkrytymi ramionami kobiet w letnich strojach nie spowodowało bólu karku. Na swoje usprawiedliwienie paradowałem w koszulce z Antarktyki.. Chociaż przypuszczam, że lepszym rozwiązaniem byłoby namazanie sobie na czole: “Przez ostatnie półtora roku widziałem nie więcej niż 20 kobiet”. Z drugiej strony? Nad czym ja się zastanawiam. Do obyczajowości Latynosów i tak mi daleko.
Dwa dni w Mendozie spędziłem ciesząc się widokiem. Pierwsze prawdziwe miasto po długim czasie! Skwerki, parki, kafejki, ruch uliczny, no i oczywiście dworzec autobusowy przypominający mocno podziemia na zachodnim. Może to dziwnie zabrzmi, ale brakowało mi tego, dworca także. Gdy już trochę ochłonąłem, wybrałem się na wycieczkę do dwóch winnic, połączoną oczywiście z degustacją. W pierwszej fazie proces tworzenia wina odbywa się w sposób tradycyjny i jak to ujęła pani przewodnik “z powodzeniem można go nazwać sztuką”, z czym się w zupełności zgadzam. W drugiej natomiast, słowo tworzenie można spokojnie zastąpić produkcją, a sztuka odnosi się wyłącznie do liczby sprzedanych rocznie butelek.
Po kilkudniowym pobycie w Mendozie przyszedł czas na obejrzenie jednego z głównych punktów wycieczki. Mianowicie rzut oka na najwyższą górę obu Ameryk, Aconcaguę. Kamienny Strażnik, bo to właśnie znaczy słowo Aconcagua w języku indian keczua, liczy sobie 6962 m n.p.m. i wg Argentyńczyków całkiem szybko rośnie. Skąd taki wniosek? Znak drogowy wskazujący zjazd na parking przy punkcie widokowym na omawianą górę, informuje ,że jej wysokość to 6959m. Kolejna tablica z którą wszyscy się fotografują mówi o tym, że Aconcagua jest o 3 metry wyższa. Może byłbym zaskoczony tym faktem gdyby nie to, że wielokrotnie pytałem ludzi o odległość do interesujących mnie punktów, a odpowiedzi które uzyskiwałem bywały zaskakująco różne. Na przykład, któregoś pięknego dnia spytałem stojącą przed domem rodzinę o odległość dzielącą ich domostwo od najbliższej wioski ze sklepem spożywczym. Odpowiedzi kształtowały się następująco: ojciec? 7km, matka? 9km, jeden z synów?
10km, córka? 15km. Można by wysnuć wniosek, że odległość w tym kraju zależy od długości nóg, wieku zagadywanych osób i prawdopodobnie kilku innych zmiennych. Tak czy siak, teraz jak pytam o odległości robię to tylko po to, żeby zobaczyć jakie będą rozbieżności. Wracając do góry? Z odległości kilkunastu kilometrów wydawała się... trochę płaska. Szkoda że szlaki pozwalające na podejście bliżej były już zamknięte o tej porze roku. No cóż, innym razem.
Tego dnia bardziej interesująca od samej góry okazała się jej okolica. Podczas pobytu na Arctowskim czytałem książkę prof. Tadeusza Perkitnego. Opisuje w niej podróż dookoła świata, którą wraz z kolegą rozpoczął w 1926 roku, tuż po ukończeniu wydziału leśnego.
Jeden z rozdziałów przybliża ich przejazd koleją transandyjską z Argentyny do Chile. Otóż, od lat nieczynną linię kolejową ,którą podróżowali bohaterowie książki, miałem okazję oglądać przez niemal całą podróż z Mendozy pod Aconcaguę. Sama w sobie była piękna, a otoczka jakiej dodała jej lektura spowodowała ,że spędziłem z nią ze 3 godziny, siedząc na torach, wiaduktach i w tunelach, robiąc mnóstwo zdjęć.
Kolej i góra nie były wszystkimi atrakcjami tego dnia. W odległości krótkiego spaceru od głównego wejścia do Parku Narodowego Aconcagua, w miejscowości Puente del Inca znajduje się unikalny pomnik przyrody. Stworzony przez naturę most i stara stacja kolejowa mienią się wszystkimi odcieniami brązu i żółci. Kolory te są wynikiem pokrycia osadami ze zmineralizowanego wapnia, nanoszonego przez wodę z gorących źródeł. Po mało dostępnej stronie pomnika ustawione zostały tajemnicze półki,na które lała się woda. Odległość była duża i ciężko było powiedzieć co się tam znajduje. Początkowo stawiałem na zmyślną lodówkę, jednak wejście między stragany lokalnego targu wyjaśniło sprawę. Osadzanie się wapnia postępuje tak szybko, że przedsiębiorczy mieszkańcy produkują w ten sposób oryginalne pamiątki. Na rozstawionych stołach można było znaleźć powleczone osadem: buty, flakony, butelki, słoniki, słoiki i cokolwiek sobie człowiek zamarzył.
Po zakończonym zwiedzaniu nadszedł czas powrotu do Mendozy, aby następnego dnia kontynuować podróż Rutą 40 w kierunku San Rafael. Tego dnia miałem szczęście! Pierwszy złapany na stopa TIR jechał właśnie do San Rafael! Kierowca miał na sobie koszulkę z napisem morderca, ciężarówka pod jego wodzą co chwilę niepewnie podrygiwała, był ogromnym łysym facetem o mało wyraźnym hiszpańskim, często przerywanym donośnym rżeniem. Pomimo tego o 22 byłem w zasięgu autobusów miejskich San Rafael!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz