Plan był taki:
Wycieczka do Pampy w okolice Rurrenabaque (Boliwia), do którego właśnie dotarliśmy. W wyniku zamieszania nic z tego nie wyszło. Tu się spóźniliśmy i wszystkie miejsca były już zajęte, tam kolegę rozbolał ząb, jeszcze gdzie indziej Pani zrobiła nas w “bambuko”, zatajając do ostatniej chwili dodatkową, całkiem dotkliwą dla portfela opłatę. Jest pewnie wiele sposobów radzenia sobie w takich sytuacjach, ja staram się realizować kilka banalnych punktów pomagających przełamać złą passę. Oto one:
1.Nie marudź
2. Nie denerwuj się na coś, czego nie można zmienić (przynajmniej nie dłużej niż 30 min.)
3. Nie siedź i nie czekaj na cud
4. Wymyśl plan alternatywny lub pójdź “na żywioł”
5. Zacznij wreszcie działać!
Realizacja tych założeń w tym wypadku wyglądała następująco:
Ad 1) Nie marudziłem, siedziałem cicho
Ad 2) Owszem byłem poirytowany zaistniałą sytuacją... ale po 31 min. mi przeszło
Ad 3) Cuda mnie raczej omijają (nie licząc tworów przyrody Ameryki Południowej), więc czemu miałbym na nie czekać, w dodatku na siedząco?
Ad 4) O plan alternatywny siedząc w hamaku było ciężko, więc poszedłem na tzw. “żywioł”, co zawsze dodaje animuszu i poprawia humor
Ad 5) Zadziałałem. Co dokładnie zrobiłem tego dnia? Opowiem:
Pierwotny plan nie wypalił, wkradł się marazm. Po dłuższej chwili namysłu opuściłem hamak i poszedłem z częścią ekipy wracającej do La Paz na dworzec autobusowy. Wracać do stolicy Boliwii nie miałem zamiaru ale... opuszczenie turystycznego Rurranabaque zdawało się jedynym sensownym rozwiązaniem. Pozwalało na ucieczkę od posępnego humoru, biur turystycznych i wreszcie setek twarzy w żadnym razie nie przypominających lokalnej ludności. Na dworcu jak zwykle chaos. Stojące w błocie autobusy, ozdobione malowidłami przedstawiającymi m. in. twarz Jezusa, wyszczerzonego tygrysa czy krągłości białych kobiet; ludzie siedzący na tobołach. Pracownicy agencji przewozowych sprzedający bilety, wykrzykując przy tym wniebogłosy nazwy miast docelowych. Kobiety, sprzedające plastikowe torby wypełnione pożywieniem przypominającym obiad, lawirujące pomiędzy pasażerami... Ten cały rejwach natchnął mnie do spojrzenia na mapę Boliwii. Prześledzenie jej doprowadziło do powstania ramowego planu dalszych działań, który zakładał trzygodzinną przejażdżkę autobusem w kierunku La Paz, następnie rozstanie się z Michałem i Mają i odbicie na wschód.
“Nie chcieli mnie wysłać na wycieczkę… zorganizuję sobie własną” pomyślałem. Po 10 minutach kombinacji i dopytywania udało mi się zbić o połowę cenę przejazdu autobusem do wyznaczonego celu. Mój pojazd, dla zachęcenia klientów i prawdopodobnie dla ochrony, na karoserii miał wymalowane popiersie wspomnianego wyżej Jezusa w towarzystwie wielkiego tukana siedzącego na gałęzi. Chwyt marketingowy? Sposób na zapewnienie bezpiecznej jazdy? Ciekawe, co autor dzieła miał na myśli. Ukontentowany obraniem nowego celu i zakupem biletu po okazyjnej cenie postanowiłem się posilić (naleśniki na śniadanie były już 2h temu). Zrezygnowałem z obiadu wprost z foliowego worka i usiadłem w pobliskiej restauracji. Przyznam, że pisząc ten tekst wahałem się przez chwilę przed nazwaniem mojej jadłodajni „restauracją”, bo czy znaczenie tego słowa pasuje do skleconej z desek naprędce wiatki wyposażonej w palnik gazowy, do której przylega stół z dwiema ławami? “Completo, por favor” czyli hm... “zestaw dnia poproszę?” Zupa jak zwykle bardzo dobra. Na drugie danie smażona ryba z ryżem, bananem z głębokiego oleju (nie krzywcie się, mają tu takie gatunki bananów, które się do tego nadają), surówką, oraz... jako dodatek… coś włóknistego, przypominającego skrzyżowanie banana ze szparagiem. Pod względem różnorodności potraw Boliwia w moim rankingu zajmuje pierwsze miejsce. Tuż za nią plasuje się Peru. Dokończyłem w pośpiechu posiłek i wraz z Mają i Michałem usadowiłem się w autobusie.
Śmiech, komentowanie otoczenia (a zwłaszcza współpasażerów - w tym dwóch brytyjskich malkontentów siedzących obok) oraz ożywiona dyskusja z towarzyszami o genezie porażki wycieczki do Pampy i decyzyjności naszej grupy sprawiły, że czas mijał nam całkiem szybko. Po 4,5h (czyli jakieś 1,5h później niż zakładał rozkład jazdy) dotarliśmy do miejscowości Yucuma. Już na starcie odnotowaliśmy półgodzinne spóźnienie. Kolejne obsunięcia spowodowane były głównie ugrzęźnięciem naszego wieloosobowego pojazdu terenowego w czerwonawej glinie, stanowiącej nawierzchnię lokalnych dróg. W Yucumie przyszedł czas na pożegnanie i ruszyliśmy każdy w swoją stronę. Maja z Michałem do La Paz, do dentysty, ja zaś w stronę Trynidadu. Nie, nie tego od Tobago. Mój Trynidad to miasto w boliwijskiej strefie dorzecza Amazonii.
Nawoływania właścicieli minibusów, którzy w nachalny sposób oferowali swoje usługi transportowe nic nie wskórały. Ruszyłem piechotą. Po dwóch kilometrach marszu i przeanalizowaniu położenia słońca (tuż nad horyzontem) zdecydowałem się łapać stopa. Zatrzymała się pierwsza ciężarówka. Przez otwarte okno kierowca wypalił: “Ile dasz za podwiezienie?” “Pięć soli” (odpowiednik 2zł). Skrzywił się, więc dodałem że: “nie mam kasy, podróżuję od dawna, a za resztki funduszy muszę kupić coś do jedzenia”. Ostatnie zdanie podkreśliłem błagalną miną. Podziałało i chwilę później połykaliśmy wspólnie kolejne kilometry drogi z rozmiękłej, czerwonej gliny. Poboczami ciągnęła się przerzedzona i poprzecinana pastwiskami dżungla. Mój wzrok co chwilę podążał za nieznanymi gatunkami zwierząt, głównie ptaków. Najbardziej zapadły mi w pamięć gromady żółto - czarnych ptaszysk o długich ogonach, drących się tak, że nawet hałasy generowane przez nasz wiekowy pojazd nie były w stanie ich zagłuszyć. Czas podróży uprzyjemniałem sobie rozmową z kierowcą. Dowiedziałem się m. in. jak nazywają się niektóre z okolicznych drzew oraz że: “Su ti ha ha Pedro” w języku Indian Aymara oznacza: “jestem Piotr”. W zamian dałem Panu kierowcy lekcję z geografii Europy i Polski. Nauczyłem go polskiego słowa oznaczającego jego zawód. “Kieeerooowca, kierowca, kierowca!” powtarzał zadowolony niemniej ode mnie, kiedy kilka minut temu sepleniłem swoje “Su ti ha ha Pedro”. Tak po 3h dotarliśmy do wioski, gdzie mój środek transportu musiał poczekać do rana na załadunek. O 6 rano ruszamy w dalszą drogę! Tę noc spędziłem w namiocie przy szosie pod jakąś rozpadającą się wiatą. Było ciepło więc dlaczego w namiocie? Dlatego, żeby zwiać przed robactwem atakującym rudego gringo ze wszystkich stron.
W tej chwili jest 20:56 i ciemno od 2h. W oddali bębni dynamiczna muzyka przypominająca “makarenę” (!?). Nie zagłusza ona jednak koncertu świerszczy, a już z pewnością nic nie jest w stanie zagłuszyć popisów lokalnych dzieci, które rozrzucają petardy na prawo i lewo, strasząc wszystko co żywe.
Podsumowanie
Może nie widziałem zbyt wielu zwierząt. Wycieczka do Pampy byłaby z pewnością bardziej obfitująca w tego typu atrakcje. Nie ma się jednak czym martwić. Po pierwsze jutro też jest dzień, zwierzaki raczej nigdzie się nie wyprowadzą. Po drugie pomimo nienajlepszego początku mam poczucie dobrze spędzonego dnia. Powody? Dookoła było zielono (dżungla cały dzień nie dalej niż 20 m ode mnie). Tona śmiechu z dobrymi kompanami (tu czas pozdrowić Maję i Michała czyli “Klapki Kubota”). Do tego dobre jedzenie za grosze, trening hiszpańskiego z Indianinem Aymara i sporo zaoszczędzonego grosza w kieszeni.. Za resztę można zapłacić kartą MasterCard.
Dobranoc.
P.S. W żadnym wypadku nie popieram spontanicznych rozwiązań typu spacer do dżungli czy odwiedziny w zapomnianych wioskach bez towarzystwa przewodnika. Nie popieram także innych nieodpowiedzialnych zachowań. „Najważniejsze jest przestrzeganie przepisów BHP! (…)” – jak by to ujął mój idol, „AS” z „Hydrozagadki”. Czołem! – pożegnanie też ukradłem „AS-owi!”.